poniedziałek, lipca 30, 2007

Jaśniej, mój drogi, jaśniej

Jak widać uległem presji społeczeństwa.
Wiem, wiem - makowa kicha, ale miało być jaśniej to jest jaśniej. Na swoją obronę dodam tylko, że mam pomysła, który dopiero pomału kiełkuje ale ma szansę okazać się ciekawym. Potrzebuję tylko trochę pobiegać z aparatem w plenerze.

Szczerze mówiąc to zasiadając poprzednio do zabawy z grafiką w zamierzeniach miałem wystrój zdecydowanie jasny, utrzymany w kolorach biało-szaro-niebiesko-zielonych.
Taki mam ostatnio "okres". Nie przymierzając - prawie jak Picasso, chociaż wiadomo co robi "prawie". Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle ;)

Krew na dowodzie

Jak podała dzisiaj Gazeta, lekarze apelują o wpisywanie swojej grupy krwi do telefonów komórkowych. Jak dla mnie jest to pomysł najwyżej średni ponieważ taki wpis dla lekarzy nie jest zbyt wiarygodny a poza tym i tak mają obowiązek ustalenia grupy krwi przed transfuzją. Przetoczenie krwi na takiej podstawie byłby mocno ryzykowne.
Pięć lat temu, z racji przeprowadzki, wymieniłem na nowy mój dowód osobowy (sam nie czuję jak rymuję :D). Już wtedy zauważyłem, że powinna być do niego wpisana grupa krwi. Przy pierwszym wyrabianiu dowodu Państwo mogłoby wysyłać delikwenta na obowiązkowe jej ustalenie a wynik na stałe wpisać do systemów informatycznych oraz do dowodu. Taka procedura wydaje mi się logiczna i opłacalna ale może wcale nie jest to takie oczywiste.
Wygląda mi to na dylemat z cyklu "Po co Urzędowi Skarbowemu moje zeznanie podatkowe skoro moi pracodawcy już dawno wszystkie te informacje do nich wysłali". Powinno się przesyłać tylko te informacje, których US czy ZUS nie ma, czyli jakieś odpisy, ulgi itp. Tak na marginesie nadmienię, że któregoś roku Moja Szanowna Małżonka udała się do urzędu w celu wyjaśnienia jakiejś tam wątpliwości i miła pani urzędniczka wypełniła jej ołówkiem całego PIT'a! W domu przepisaliśmy to wszystko elegancko na komputerku, wydrukowaliśmy i odesłaliśmy z powrotem. Oni tam to wszystko już mają! Paranoja.
Wracając do tematu - niezłym pomysłem wydają mi się natomiast wpisy do książki telefonicznej jasno określonych pozycji kontaktowych a'la "mama" czy "tata" albo "ICE" (In Case of Emergency), skrót co prawda anglojęzyczny ale dzięki temu bardziej rozpoznawalny na świecie. Mógłby się przyjąć przynajmniej w krajach unii. "Mama" też jest raczej wszędzie rozpoznawalna ;). Swoją drogą to ciekawostka w jak wielu językach słowo to brzmi bardzo podobnie, o ile nie identycznie.

piątek, lipca 27, 2007

Zegar Świata

Nie wytrzymałem. Znów pozmieniałem.

Czuję się jednak po części usprawiedliwiony ponieważ wszystko dookoła zmienia się w tempie, którego sobie nawet nie wyobrażamy. Świetnym przykładem na to z jak niewielu rzeczy zdajemy sobie na co dzień sprawę są te dwie onlajnowe aplikacje.


Breathing Earth - prezentuje narodziny, śmierci oraz emisję dwutlenku węgla w poszczególnych państwach w całkiem przyjemnej oprawie graficznej.


World Clock - mniej efekciarski, za to o wiele bardziej rozbudowany "zegar świata". Znajdziecie tu takie smaczki jak produkcja baryłek ropy, ubytki lasów, produkcja komputerów oraz zachorowania na raka.

Nawet jeśli to tylko symulacje opierające się na danych statystycznych to i tak obie dają nieźle do myślenia. Przynajmniej powinny.

Gravity Pods

Gravity Pods to bardzo przyjemny pożeracz czasu. Fajne jest to, że gra nie jest za długa. Mnie pożarła jakieś pół godziny. Relaks w sam raz na lancztajm.
Gdyby ktoś łaknął mojej solucji na ostatni lewel to można ją podejżeć [tu].

poniedziałek, lipca 16, 2007

Wilk w owczej skórze

Powziąłem jakiś czas temu mocne postanowienie, że na czas bliżej nieokreślony powstrzymuję się z komentowaniem wydarzeń ze świata polityki. Wynika to z tego, że debata i kultura polityczna w naszym pięknym kraju powoli osiąga poziom przydennego mułu w związku z czym zaczyna śmierdzieć zgnilizną i przestaje zasługiwać na czyjkolwiek komentarz.

Od powyższego postanowienia zrobię dziś jednak malutki wyjątek. Ostatnie przepełnione miłością i życzliwością słowa pana Rydzyka oraz chwytające za serce i wyciskające łzy wzruszenia, płomienne przemówienie pana Jarosława na Jasnej Górze przypomniały mi pewien rysunek autorstwa Pana Marka Raczkowskiego, zamieszczony swego czasu w Przekroju numer 19/2007.
Już miałem napisać "... pewien satyryczny rysunek..." ale z czasem wydaje mi się on coraz mniej śmieszny a coraz bardziej prawdziwy i przez to straszny.
W tekście jest co prawda mowa o ateistach, ale myślę że taki światopogląd jest cechą ludzi, którzy generalnie nienawidzą wszystkich innych od siebie, albo tych których aktualny szaman plemienia wyznaczy jako wrogów śmiertelnych. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że największa nienawiść przystrojona jest w religijne fatałaszki. Czynienie zła usprawiedliwiane jest dobrem. Ale czemu tu się dziwić, tak było od wieków, jest teraz i będzie pewnie zawsze.

A oto rysunek:
Kliknij se jeśli chcesz powiększyć.

wtorek, lipca 10, 2007

OkoSO

Przez ostatnie dwa dni pobawiłem się troszkę eyeos'em.
Jest to tak z angielska zwany "web based operating system". Idea tego ustrojstwa jest prosta - poprzez przeglądarkę internetową mamy dostęp do spersonalizowanego wirtualnego pulpitu, który oferuje nam kilka przydatnych funkcji.

Ekran logowania eyeOS'a wygląda tak.

Aplikacje tego "systemu" oferują zarządzanie plikami (wysyłanie, ściąganie, pakowanie itp.), tworzenie prostych dokumentów tekstowych i notatek, podstawowy kalendarz, zarządzanie kontaktami z możliwością importu ze źródeł zewnętrznych, minimalistyczną przeglądarkę internetową, czytnik kanałów rss i kilka innych drobnych programików.

Zestaw aplikacji biurowych.

Jak widać lista możliwości nie jest oszałamiająca. Mnie najbardziej brakuje klienta poczty, zakładek w przeglądarce i jakiegoś komunikatora czyli generalnie aplikacji, które bezpośrednio wiążą się z personalizacją. Podejrzane dla mnie również są kwestie bezpieczeństwa. EyeOS oferuje co prawda formularz autoryzacji, ale jakoś mu nie wierzę. Do przechowywania poufnych dokumentów na pewno się to jeszcze nie nadaje.

Przeglądarka, menusy i inne takie tam jakieś.

Mimo mocno ograniczonej funkcjonalności i wątpliwym zabezpieczeniom gorąco temu projektowi kibicuję. Możliwość posiadania dostępu do swojego pulpitu z dokumentami, kontaktami, pocztą itp. z każdego w miarę ucywilizowanego miejsca na ziemi jest bardzo kusząca.
System ten dość żwawo się rozwija więc z zamierzam z zainteresowaniem śledzić jego postępy. Na stronie producenta funkcjonuje np. forum, na którym deweloperzy opisują kolejne aplikacje nad którymi pracują, oferując również część z nich do przetestowania na prywatnych serwerach.

A właśnie... Instalacja serwera jest banalnie prosta. Z działu dałnlołd pobieramy sobie paczkę, którą rozpakowujemy i kopiujemy na wybrany serwer http. Ja wrzuciłem do swojego apacza i wszycho. Nadajemy plikom prawa wykonywania i w przeglądarce wklepujemy urla do naszego serwera, w moim przypadku był to http://localhost/eyeos. W uruchomionym formularzu podajemy hasło wirtualnego roota oraz nazwę nowego systemu i klikamy guzika "instalujmitoteraz". Po tej operacji coś tam gruchnie, łupnie i zaświergocze a następnie naszym pięknym oczom ukaże się ekran logowania. I tyle. Można się już bawić.
Gdybyście skusili się na chwilę testów to ciekaw jestem waszych opinii.
.

czwartek, lipca 05, 2007

środa, lipca 04, 2007

Japońskie zaparcie

Zawsze podziwiałem ludzi pokroju buddyjskich mnichów, którzy drwiąc sobie z doczesności życia przez wiele lat usypują cierpliwie przepiękne, kolorowe mandale tylko po to żeby po ukończeniu swojego dzieła rozbebrolić je kilkoma zgrabnymi ruchami mietły.

Poniższa "miniaturka" mysje Hiroyasu Imura z Japonii ma z powyzszym przykładem sporo wspólnego. Co prawda nie sądzę aby autor zamierzał tę budowlę zniszczyć (chociaż z nimi to nigdy nic nie wiadomo...), ale wykazał się niepojętą dla przeciętnego europejczyka cierpliwością. Przez 19 lat (!), cegiełka po cegiełce, precyzyjnie i uparcie rekonstruował w miniaturze zamek Himeji.

Osobiście uwielbiam dłubać przy różnych modelach, dioramach czy figurkach do bitewniaków. Zdarzyło mi się kilkakrotnie spędzić nad jakimś modelem kilka tygodni, ale poświęcić 1/3 dorosłego życia na takie hobby to nie w kij pierdział. Szacuneczek dla Pana Imury. Więcej zdjęć tego przedsięwzięcia można zobaczyć na pełnej uroczych krzaczków japońskiej stronie Indivision.

Generalnie muszę powiedzieć, że zmagazynowałem już dość spore pokłady sympatii dla kultury wschodu. Wiele rzeczy mnie szokuje, z wieloma się nie zgadzam ale jeszcze więcej mnie ciekawi, a nawet fascynuje. Szczerze mówiąc wolałbym na wymarzone wakacje wybrać się do takich np. Chin niż do zadeptanych przez pierdzących niemieckich emerytów różnych Egiptów, Majorek czy Tunezji. Zapakuję kiedyś do plecaka Dziubka, aparat oraz kartę kredytową i tam pojedziemy. Ale jeszcze nie w tym roku. Jak co roku...

poniedziałek, lipca 02, 2007

Mazurska nostalgia

A to ci dopiero skorupa.
90 metrów żywiołu do okiełznania. Kopara opada. Kliknijcie w obrazek jeśli chcecie dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Jest tam kilka fotek, które warto zobaczyć.

Patrząc na kierunek w jakim podąża żeglarstwo mazurskie nie zdziwiłbym się, gdyby któregoś dnia taki potwór zacumował w Mikołajkach.
To nic, że płynąc po takich na przykład Mamrach nie zdążyłby nawet rozwinąć żagli, ważny jest lans. Te wszystkie morskie motorowe giganty, na których do opalonych grubasków ze złotymi łańcuchami wdzięczą się głupiutkie lecz efektownie roznegliżowane dziewczęta, nie są w stanie na naszych "wielkich" mazurskich jeziorach wykorzystać choćby kilku procent swoich możliwości. Ale to przecież nie jest ważne, liczy się lans.

Za czasów studenckich spędziłem na mazurach wiele fantastycznych miesięcy, pływając na łupince klasy Foka 0 (śmialiśmy się, że to prototyp prototypu), do której mieściło się na wcisk czterech chłopa i 48 piw. Machając do załogi mijanego jachtu pozdrawialiśmy takich samych jak my zapaleńców, a często po prostu znajomych, których nie trudno było poznać w kilku zaledwie mazurskich tawernach. Żeglarstwo miało wtedy swój niepowtarzalny urok.

Teraz na mazurach dominują wielkie rodzinne kobyły, często wypożyczane zamożnej młodzieży bez patentów. Tawern i przystani narobiło się tyle, że trzeba się naprawdę postarać aby znaleźć jakąś zaciszną bindugę, w której można spokojnie zacumować bez obaw przed oskalpowaniem przez właściciela, a wyszukanie bezpłatnego prysznica lub toalety graniczy z cudem. Komercha na maksa. Niestety, nie jest to już beztroska rozrywka dla biednych studentów w Orionach, żywiących się zupą chmielową, pasztetem i gulaszem (z doświadczenia wiem, że z każdej potrawy przygowanej na łajbie na końcu wychodzi gulasz) a żeglarską etykietę respektują już tylko nieliczni przedstawiciele wymierajacego gatunku żeglaży-pasjonatów.

Ale przynajmniej mazurzanom żyje się lepiej.
Nam pozostały genialne wspomnienia.

UWAGA!
Znalazłem stronkę tego giganta.
Detale podziwiać można na stronie Sokoła Maltańskiego.