środa, grudnia 27, 2006

Głucho wszędzie, cicho wszędzie

Wychodzę ci ja panie dzisiaj z samiusieńkiego rana do roboty a tam ciemnica, że normalnie oko wykol. Ki diabeł, pomyślałem, przecież dni coraz jaśniejsze być już powinny. Nie dałem się jednak zbić z pantałyku i niczym Szerlok czujnym okiem omiotłem okolicę. Cóż zobaczyłem?
  • okna moich najdroższych sąsiadów zieją samotną czernią
  • miejsca parkingowe stoją puste jak nigdy
  • zaskoczone korytarze wstrzymały oddech...
W czasie świąt osiedle smutnieje i tęskni...
Zawyłoby, gdyby mogło.

Biorąc przykład z Mietka Czechowicza, który zasłynął z zakrojonego na szeroką skalę projektu naukowego badającego zawartość cukru w cukrze, można by było się pokusić o zmierzenie zawartości Warszawy w Warszawie...

środa, grudnia 20, 2006

Święta przed ekranem

Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia są jedynym okresem w roku, w którym możemy być pewni, że w telewizji nastąpi nagły wysyp największych hiciorów w historii kinematografii. Zachęcony tą wizją, z rumieńcami na twarzy jąłem przeglądać świąteczny program tiwi. Zabierając się do tej wyczerpującej czynności spodziewałem się, że spośród pozycji obowiązkowych wyłuskam kilka rodzynek. Muszę przyznać, że jestem troszkę zaskoczony i zawiedziony.
Przyczyną mojego zaskoczenia jest wyjątkowo mała ilość ekranizacji historii biblijnych. Zaobserwowałem tylko jedną i to bodajże na polsacie. Dziwne.
Nietypowe jest również to, że nie spotkałem się z powtórkami nieśmiertelnych polskich klasyków. Zapytuję - gdzie się podziali kargule, pawlaki, misie, janosiki i gustliki? Może są już niepolityczni?
Słyszałem, że jeden z nich to konus…

Na szczęście jak co roku liczyć możemy na klasyczne pozycje produkcji amerykańskiej, więc niepowtarzalną okazję do nadrobienia zaległości będą mieli ci, którzy jakimś cudem nie zapoznali się do tej pory z tak monumentalnymi dziełami jak:
  • Powrót do przyszłości I, II i III
  • Babe, świnka z klasą I i II
  • Mali agenci I i II
  • Predator I i II

Zawód natomiast sprawiły mi rzeczone hiciory. Nie znalazłem właściwie nic na co warto by było czekać. Może to i dobrze, bo z doświadczenia wiem, że nie spędzę w te święta nawet pół godziny przed telewizorem, ale gdyby na przykład mężny mój organizm odmówił posłuszeństwa po skonsumowaniu siedemdziesiątego ósmego pieroga i musiałbym zostać w domu to wolę być przygotowany.
Znakomita większość tych pozycji to standardowe, wywołujące nerwową wysypkę zapychacze, które ładnych kilka lat temu zniknęły nawet z wypożyczalni wideo i których i tak nikt nie będzie oglądał. Przykłady:

  • Hary Poter i cośtam
  • Głupi i głupszy
  • Karmazynowy przypływ
  • Szołtajm
  • Masz wiadomość
  • Specjalista

Żeby nie było tak przygnębiająco to jest kilka filmideł, które bym nawet obejrzał:

  • Gdzie jest Nemo? - bo to mogę chyba oglądać codziennie
  • Fanfan Tulipan - bo nie widziałem a tam chyba gra penelopa
  • Pół żartem, pół serio - bo to jeden z tych klasyków, który jeszcze mi się nie znudził
  • Prosiaczek i przyjaciele - bo tak i już

Poza tym cała masa świątecznych gniotów w stylu Grincz: Świąt nie będzie czy Życzenie wigilijne Riczego Ricza. Fuj.

Na koniec zostawiłem to co najlepsze. Od kilku miesięcy obgryzałem paznokcie w nerwowym oczekiwaniu na świąteczny program, błagając wszystkie bóstwa i żywioły aby w te święta pojawił się ON i nie zawiodłem się! Będzie! I to obydwie części!

KEWIN! KEWIN! KEWIN!

W święta może nie być choinki, mikołaja, karpia, pierogów, śniegu, makowca, prezentów, kolęd i promocji. Ale Kewin być musi!
Odetchnąłem z ulgą.

Do zobaczenia Panie Kazimierzu

Wygląda na to, że pan Kazimierz zwany „Złotoustym” rezygnuje na parę lat z kariery gwiazdy telewizyjnej. Przeceniłem brata Jarosława, a może niedoceniłem pana Kazimierza, wyrażając przekonanie o spektakularnym powrocie tego najpopularniejszego obecnie polityka RP do rządu. Jarosław nie wyrychtował jednak niczego smakowitego czym mógłby go skusić. Nie ma jednak co pana Kazika żałować bo na przyjemnej posadce w jakimś przytulnym biznesiku też nie straci a będzie miał niepowtarzalną okazję spokojnie przetrzymać tę pisuarową zawieruchę.
Po paru latach powstanie jak feniks z popiołów i z ogniem w oczach powróci niosąc nową nadzieję dla kraju, która po czterech latach rządzenia pisuarów znów będzie towarem deficytowym...
Z drugiej strony nie ma co się oszukiwać, polska polityka na tym odejściu zbyt wiele nie straci. Pan Kazimierz, mimo że świetny medialnie, nie przejawiał do tej pory zbyt wielu oznak twórczego myślenia. Stracić na tym może jedynie pis, w którym Marionetkiewicz był jedyną chyba pozytywnie kojarzoną twarzą.
Pisuary zresztą przez to całe zamieszanie o mały włos nie nabawiły się schizofrenii bo pan Kazimierz jest dla nich po prostu za dobry. Z jednej strony szkoda go wywalać na śmietnik bo ¾ kraju go lubi, a z drugiej strony swym blaskiem przyćmiewałby świetlisty majestat jego wysokości Pana Premiera.
A do tego dopuścić nie wolno!

wtorek, grudnia 19, 2006

Zapakuj i wyjedź

Każdego radosnego poranka, przemierzając do znudzenia już przetarte szlaki wielkomiejskiej dżungli, nie dostrzegam zbyt wielu szczegółów zmieniającego się krajobrazu. Do pracy udaję się przeważnie w asyście szofera oraz kilkudziesięciu innych, bardzo sympatycznych współpasażerów, których bezgraniczna życzliwość i szczęśliwe spojrzenia okraszone ciepłym uśmiechem przesłaniają mi cały świat. Później, przez cały dzień, z niecierpliwością oczekuję na ten niezwykle ekscytujący moment, w którym w drodze powrotnej, wchodząc do jakiegokolwiek stołecznego środka transportu publicznego, otoczony zostaję szczerze odwzajemnioną serdecznością. Czasem taką, że aż dech zapiera.
W tej ogólnej szczęśliwości, rozpłaszczając się na szybie podczas skrętu w Marszałkowską, zauważyłem ostatnio nową, starannie przyklejoną kolorową ulotkę, prezentującą zdjęcia jakiejś niezwykle sympatycznej pani, również przemieszczającej się przy pomocy autobusu, namawiającej do przyłączenia się do akcji „Parkuj i jedź”. Od razu widać, że jest to przedruk zdjęć z analogicznej sytuacji w jakimś słabiej rozwiniętym regionie świata, ponieważ ta uśmiechnięta pani wygląda sobie spokojnie przez czyściutką szybę na słoneczną ulicę a wokół niej prawie nie ma innych pasażerów. Każdy, kto choć raz usiłował zdążyć do pracy na 8:00 doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak w godzinach porannych wyglądają pojazdy ztm.
Na pewno nie tak jak na tych fotkach.
Sama akcja „Parkuj i jedź” (czy jakoś tak), ma na celu promowanie poruszania się po mieście przy pomocy pojazdów transportu publicznego. Krótko rzecz ujmując: mieszkasz poza miastem to dojedź sobie do jego granic, zostaw furę na specjalnym parkingu i dalej daj się porwać ekipie ztm’u.
Akcja ta, może i słuszna, ma jednak kilka wad.

Po pierwsze primo, nie wiem jak przeciętny kierowca samochodu ma się o niej dowiedzieć, skoro promowana jest w autobusach i tramwajach. Liczenie na to, że taki osobnik wsiądzie do np. tramwaju, będzie trzeźwy, dostrzeże ulotkę i zapozna się z jej treścią nie jest chyba najlepszym pomysłem. Jeśli jednak jakimś cudem takie przypadki się zdarzą to jaki ich procent uzna tę akcję za wartą wypróbowania?

Po drugie primo, nie mam pojęcia gdzie mieliby się ci kierowcy zmieścić. Stała ekipa moich towarzyszy niedoli, pardon – nadzwyczaj zadowolonych klientów komunikacji miejskiej, wypełnia codziennie rano tak szczelnie ten biedny autobusik, że jakakolwiek nowa twarz w towarzystwie wzbudza nagły atak agresji. Może dlatego, że jesteśmy jak rodzina, a rodzina broni swojego terytorium… Tak czy siak załóżmy, że nagle ¼ kierowców warszawskich przesiada się do autobusów. Zwisalibyśmy wtedy wszyscy z okien i dachów jak nasi indyjscy koledzy ze zdjęć w naszynal dżeografik.

Po trzecie primo, ohydne, obrzydliwie obłudne zdjęcia młodej, uśmiechniętej dziewczyny, jadącej spokojnie w słoneczne południe czystym i prawie pustym autobusem, dla tłumu wściekłych, śpiących, zgniecionych, kaszlących i zmokniętych pasażerów są jak czerwona płachta dla hiszpańskiego byka (nasze są chyba spokojniejsze…). Podejrzewam, że gdyby ktoś wynalazł metodę przechwytywania energii ze spojrzenia to jeden taki kurs wystarczyłby na napełnienie sporej rozmiarów bombki masowego rażenia. Ciekaw jestem, co by sobie pomyślał taki kierowca, który w chwilę po pozostawieniu samochodu na reklamowanym parkingu zostałby na tej naklejce rozsmarowany. Na drugi dzień wolałby już chyba stać w korku (ja bym wolał).

Tak więc akcja może i niegłupia, podobno wiele innych miast na świecie również takie rozwiązanie promuje, ale jak dla mnie to niezbyt przemyślana.
No i masz! Tak się rozpisałem, że mi autobus uciekł.
ZTM uczy... dyscypliny. Romanowi by się to hasło spodobało ;)

piątek, grudnia 15, 2006

Chameryka, zło absolutne.

Kiedyś można było liczyć na dziennikarzy, na ich rzetelność i obiektywizm.
Teraz to wszystko marionetki sterowane przez szarą sieć wrażych wywiadów lub inne złe moce z piekła rodem. Nie mogę się już doczekać kiedy Wielcy Bracia ich lojalne wojska wybawią nas z tej świeckiej i liberalnej matni. Oczekuję ostatecznego ciosu Armii Zbawienia, która poucina wredne łby kapitalistycznej hydry tolerancji. Pokażmy światu prawdę!

czwartek, grudnia 14, 2006

Gdzie jest Artur!?


Co się dzieje z moim ulubieńcem!? Pokładałem w nim takie nadzieje a on normalnie wziął i gdzieś się schował. Pozostało po nim tylko stare zdjęcie...
Hop hop! Arturku wróć do nas! Tęsknimy!

Apgrejd WuPe


Nigdy nie przepadałem za portalem Wirtualnej Polski.
Do wczoraj nie wiedziałem dlaczego, ale zobaczyłem ich nowy lejałt i już wiem, od poprzedniego mnie po prostu odrzucało wizualnie. Poprzedni bałagan zastąpiono na prawdę bardzo ładną i funkcjonalną stronką. Dostrzegłem jeszcze kilka niedociągnięć i niekonsekwencji na podstronach, ale to drobnica. W mojej opinii nowy wygląd tego portalu bije na głowę taką konkurencję jak gazeta czy onet. Moje gratulacje. Od dzisiaj będę tam zaglądał częściej.

czwartek, grudnia 07, 2006

Z motyką na Andrzejka

Wstając codziennie rano możemy być pewni, że rozrywek nam nie zabraknie. Każdego dnia mamy do wyboru coś nowego i kolorowego.
Jak nie faszyści to zboczeńcy, mordercy albo złodzieje.
Obserwując tak sobie spokojnie kolejne, pojawiające się jak grzyby po deszczu skandale, zastanawiam się czy któraś z afer ostatnich, powiedzmy trzech, lat została wyjaśniona? Bo ja, poza posadzeniem na siłę najmniej chyba w całej "swojej" sprawie winnego Rywina, to sobie żadnego sukcesu na tym polu nie przypominam. W sprawie przypadków molestowania seksualnego w szeregach leppera również nie spodziewam się ujrzeć sprawiedliwego finału. Owszem, możliwe że siupną Staśka. Może nawet pójdzie siedzieć, bo razem z Andrzejkiem mają już chyba po dwa wyroki w zawiasach (elita, psia mać!), ale to wszystko. Ani lepperowi, ani koalicji nic się nie stanie. Nie takie sprawy się tuszowało "ze śwagrem po pijaku"...
Po zamieceniu pod dywan sprawy korupcyjnych nagrań Reni nie mam już złudzeń co do hasła odnowy moralnej. Nic mnie już chyba nie zaskoczy.

To, co mnie jednak w tej sprawie naprawdę bulwersuje, to postawa innych posłanek, a w szczególności członkiń samomamony, które odruchowo powinny stanąć po stronie swojej koleżanki. W końcu tylko kobiety są w stanie w pełni zrozumieć tragedię wykorzystywanej i poniżanej samotnej matki bez dachu nad głową. Nie zakładam z góry, że Aneta jest niewinna i że nie mydli nam wszystkim oczu, to się jeszcze okaże, ale to nie o nią tak na prawdę w tym całym zamieszaniu chodzi. Kobiety, będąc przez wiele lat na marginesie życia politycznego, mają obecnie ogromne możliwości w walce o swoje prawa i kto jak kto, ale posłanki powinny w takich przypadkach zdecydowanie reagować i w jak najszerszym stopniu te możliwości wykorzystywać. W końcu są one w rządzie przedstawicielkami wszystkich polskich kobiet! Zamiast tego stają karnie murem za swoimi panami wtórując im w przerzucaniu winy na poszkodowaną, wysyłając ją do psychiatry, zarzucając świadome wykonywanie "najstarszego zawodu świata" i tym podobne. Z drugiej strony może nie powinienem się temu wszystkiemu dziwić. Może większość z nich jest w podobnej sytuacji i w cuglach trzymają je różne sprawy finansowe, łóżkowe albo przynajmniej ślepy fanatyzm.

Jakby jednak nie było, to wypowiedzi utrzymane w tonie przyzwolenia społecznego na sprawy molestowania seksualnego w ustach kobiet brzmią według mnie obrzydliwie. Jeśli polskie kobiety będą miały takich adwokatów w rządzie to ja im szczerze współczuję.

Powitajmy Antoniego

Cytując rodziców: "We wtorek, 5 grudnia, o 3:45 urodził się siłami natury i trochę mojej żony Antek. Waży lekko 4 180 g i mierzy 54 cm. Jest zdrowy i głodny." Ten przystojny mężczyzna to mój bratanek. Duma Piotra i Joanny. Gratulujemy rodzicom i cieszymy się razem z nimi.
Antek jak widać od razu się zorientował, że przyszedł na świat w kraju, w którym coś jest nie tak...

środa, grudnia 06, 2006

Hajd czy Dżekyl?

Zgaduj zgadula, która prawdziwa gębula?

Moja żona... kangurzyca :/

Wszystko się zgadza. Małżowinka jest kangurzycą.
Jak na prawdziwą kangurzycę przystało nosi w torbie nieprzebrane bogactwo szpargałów. Takiej kolekcji "niezbędnych" gadżetów nie powstydziliby się ani Makgajwer, ani Błond ani nawet Borewicz...



Sprawdź kim Ty jesteś...

wtorek, grudnia 05, 2006

Gniot Rajder


Jak zapewne wszyscy doskonale wiedzą, w życiu z czasem pojawiają się takie dni, których wieczór wysysa ze nas wszelkie chciecie i mamy normalnie ochotę się trochę powałkonić. W takie dni nawet lekka lektura jest zbyt wyczerpująca. Dla mnie takim dniem okazała się ostatnia niedziela. Około ósmej, po krótkiej szarpaninie z własnym organizmem, zarzuciłem wszelkie próby kreatywnego spędzenia wieczoru, sprawdziłem na necie program tiwi po czym z kubkiem gorącego erl greja udałem się do „salonu” z zamiarem rozkosznego uwalenia się przed telewizorem. Skuszony obietnicą obejrzenia „niezłego kina” cierpliwie czekałem na drugą część tomb raider’a…

No i się doczekałem. Nie wiem jak to delikatnie opisać... może tak: równie dennego filmu to już naprawdę dawno nie widziałem! W tym „dziele” nie ma chyba nic godnego polecenia. Historia, dialogi, gra aktorów, scenografia, no generalnie wszystko jest do bani. Tego filmidła nie ratuje nawet (umiarkowana moim zdaniem) uroda Andżeliny, która jest nienaturalnie wymuskana, wytapetowana, wyfryzowana i wystrojona. Moje rozżalenie jest tym większe, że odbiornik telewizyjny wiernym mym druhem nie jest, z rzadka do niego zaglądam, a w tym zaglądaniu najmniej miejsca zajmują filmy, więc jeśli już na jakiś się zdecyduję to chcę mieć z tego frajdę. A tak, zmarnowałem ponad dwie (z czego jedna to reklamy) godziny życia.

Przed rzeczonym seansem wyczytałem gdzieś, że sekłel jest lepszy od "jedynki". Jeśli to prawda, to dziękuję opatrzności za to, że podczas oglądania pierwszej części usnąłem po piętnastu minutach. Z takiej traumy mógłbym się już nie otrząsnąć.
A fuj, nie polecam.

piątek, grudnia 01, 2006

Jestem misiem

Małżowinka twierdziła tak odkąd pamiętam. Nie chciałem jej wierzyć, ale w głębi duszy też coś podejrzewałem. Teraz jestem już pewien. Jestem misiem!



Sprawdź kim Ty jesteś...

wtorek, listopada 28, 2006

Język 4RP

"PiS, który z antykomunizmu uczynił swój fundament ideowy, a z dekomunizacji jedno z haseł naczelnych, operuje językiem w sposób, który przypomina praktyki obowiązujące w czasach władzy komunistycznej, a niekiedy bywa ich zdumiewającym powtórzeniem."

Arcytrafny artykuł Michała Głowińskiego. Polecam.
.

poniedziałek, listopada 27, 2006

I po sprawie

No i proszę, w wawie zapanował gronkowiec. Czy to dobrze czy źle, ciężko w tej chwili ocenić. Nie będę ukrywał, że te wybory przebiegły po mojej myśli. Trochę to dziwne uczucie, bo przywykłem już do tego, że polska scena polityczna zmierza w odmiennym niż bym sobie tego życzył kierunku. Mimo wszystko moje zadowolenie pełnym być nie może, gdyż w sumie to nawet trochę polubiłem Kazimierza Krzywoustego i mam, jak to się mówiło w liceum, wąty*. Nie będę się porywał na ocenę kompetencji obu kandydatów, bo podejrzewam, że i tak niewielu moich rodaków się tej kwestii przyjrzało, ale pozwolę sobie wysunąć śmiałą tezę, że gdyby Marionetkiewicz startował z ramienia platformy to wygrałby w cuglach już w pierwszej turze. Poza tym cieszy mnie sromotna klęska lpr’u i samomamony (szkoleniowo ich pisiaki wycyckały) i pozytywnie zaskakuje w miarę dobry wynik nieśmiertelnego psl’u.

Nie jestem za to zaskoczony postawą pisuarów, którzy jak zwykle upatrują w tym wydarzeniu ogólnopolski spisek o charakterze przestępczo-wrogo-komunistycznie-straszliwym. Znamienne jest zresztą dla tego ugrupowania, że zupełnie nie radzi sobie z krytyką, którą przeważnie określa jako „atak”, co z kolei świetnie wpisuje się w obraz partii walczącej ze wszystkimi na około. Sam Wielki Brat Jarosław rzekł był wczoraj:

„Mamy z jednej strony PiS, a z drugiej strony sojusz PO-SLD. I mamy byłego prezydenta pana Kwaśniewskiego znów na pierwszej linii. Wraca stare! I temu musimy się przeciwstawić!”

Rajuśku! Toż to już jest jakaś mania prześladowcza!
Poza tym pisuary chyba mocno przeceniają rolę słingującego duetu Borowski & Kwaśniewski Band. Czy naprawdę nie przychodzi im do głowy, że wyborcy lewicy wcale nie przeszli na stronę PO, tylko zagłosowali PRZECIWKO PIS?! Poza tym, szczerze mówiąc, posiadając swój „rozum”, przemyślenia i przekonania to to całe „popieranie” Borowskiego, Kwaśniewskiego czy kogokolwiek innego dynda mi elegancko kalafiorem i będę głosował tak ja mi się podoba.
Tych dwóch panów to dla mnie żadne guru. Moim zdaniem zakuta konserwa po prostu nie pasuje do obrazu dzisiejszego świata. Na tle globalnej wioski wygląda jak taki dziwaczny, zarośnięty skansen, po którym przechadzają się smutne, szare postaci ze złym wzrokiem. Chociaż trzeba przyznać, że nadmiernie rozbuchany liberalizm też nie jest najlepszy, ale to już temat na dłuższą dysputę.


Tak czy siak Kazik ma teraz problem z robotą. Pewnie zostanie w stolnicy, bo przecież zarzekał się przed wyborami, że on to taki prawie warszawiak, że miłuje on ci to miasto okrutnie. Do Gorzowa też mu nie śpieszno bo tam lewica wygrała (he he he) i z otwartymi ramionami to oni na niego raczej nie czekają ;) Ale nie bój nic! Kaczyniaki na pewno ci coś byczego wyrychtują.

P.S. Dopiero zauważyłem pewną prawidłowość: wielka trójca liderów PO eksponuje osobliwe wady wymowy… Jak dla mnie to kolejny powód, dla którego Kazik powinien do nich dołączyć ;)


* nie wiem czy ten skrót jest wciąż używany, więc dla tych, którzy nie chodzili w tym samym co ja czasie do liceum śpieszę wyjaśnić, że „wąty” to skrót od „wątpliwości”. Coś jak „nara” od „na razie” czy „spoko” od „spokojnie”.

piątek, listopada 24, 2006

Pi Dżej

Kilka dni temu spłynęło mi na dysk z jakiegoś torenta objawienie. Pierwsze przesłuchanie przypomniało mi uczucie, które towarzyszyło mi gdy w liceum po raz pierwszy usłyszałem dorsów a kilka lat później cave'a. Gały w słup i wypieki na twarzy, rewelka!
Po to właśnie powstała sieć i różne p2p. Gdyby nie one nigdy bym pewnie się z szanowną panią nie zapoznał. Do wszystkich walczących z piractwem: pociągnięte, przesłuchane, skasowane, kupione.
Już wiem co będę chciał na swięta :)

czwartek, listopada 23, 2006

Ubuntu a'la OSX

No i masz. Uległem modzie na makowe pulpity.
Długo się tej pokusie opierałem ale teraz, kiedy jest już po wszystkim, muszę przyznać, że bardzo przyjemnie się przy tym pracuje. Ten styl ma w sobie cuś takiego... czystego. Takiego pro ;)
Nie jest to oczywiście wierna kopia OSX'a, zachowałem jedynie ogólny "lukendfil", ale i tak myślę, że pozostanie ze mną przez dłuższy czas.

Hipokryzja cierpienia

Od wczoraj towarzyszy mi nieodparte wrażenie ogólnej szarości. Świat wokół mnie jakby stracił barwy. Zorientowałem się po jakimś czasie, że to polskie nagle media poczerniały. Loga telewizyjne są czarne lub ozdobione czarną wstążką, internetowe portale informacyjne w znacznym stopniu zblakły lub się zczarnobieliły. O co tutaj kaman?

Powód jest oczywisty – wybuch w Halembie.
Kolejna tragedia, z której zrobiono igrzyska.

Cenię sobie TVN24 i właściwie poza nim, TVN i Discovery niewiele innych kanałów oglądam, ale to co ta stacja ostatnio wyprawia dawno przekroczyło granice dobrego smaku. Bezpardonowa pogoń za niusami, łzami członków rodzin, bezsensownymi opiniami „ekspertów” i najszczerszymi deklaracjami wsparcia różnych baranów w białych kołnierzykach budzi we mnie obrzydzenie. Kraj ogarnęła medialna atmosfera udawanego cierpienia, wymuszająca wręcz nakaz żałoby.

Dziś rano (w TVN24 of kors) widziałem jak wataha hien zaatakowała idącego do pracy górnika. Chłopina aż się cofnął przestraszony po tym, jak oświetliła go kanonada fleszy a w kierunku jego twarzy wystrzeliło ze dwadzieścia żarówiasto kolorowych mikrofonów. I oczywiście natychmiast jak z kałacha: Co pan czuje? Nie boi się pan? Czyja to wina? – CIACH – Zapłakana żona górnika, który zginął kilka lat temu – CIACH – jakiś nieogolony „ekspert” z idiotycznym komentarzem – CIACH – studio i powtarzane do znudzenia spekulacje – CIACH – Kaczyniaki – CIACH – CIACH – CIACH – Paranoja!
Wyczytałem gdzieś dzisiaj, że nieopodal kopalni powstało nawet miasteczko medialne! Cyrk! Normalny Bigbrader!

Trochę umiaru, szacunku i powagi! Oglądalność to nie wszystko.

Oczywiście natychmiast nadjeżdżają czarne limuzyny i w pełni chwały pojawiają się Prawi i Sprawiedliwi wraz z różnymi przybłędami, które chcą się na cudzej krzywdzie wybić w mediach. Z twarzami wykrzywionymi w grymasie bólu rozdają na lewo i prawo zapomogi finansowe. Kilkadziesiąt (w sumie chyba 40) tysięcy złotych, renty itp. Wszystko fajnie, te rodziny na pewno lekko nie mają i kasa im się bardzo przyda, ale co z tymi, którzy nie mieli tyle „szczęścia” i nie zginęli w efektownej eksplozji metanu kilometr pod ziemią? Czy codzienne tragedie innych ludzi znaczą mniej niż śmierć górników z Halemby? Co z tymi, którzy giną w wypadkach kolejowych czy autokarowych albo na budowach? To niższa kategoria?

A tak na marginesie – czy ci górnicy nie byli ubezpieczeni?
Nie rozumiem, dlaczego w Polsce traktuje się ich zupełnie inaczej niż resztę społeczeństwa. Owszem, praca górnika jest bardzo niebezpieczna, ale policjanta, strażaka, ratownika i innych zawodów wysokiego ryzyka również. Każdy, kto się takiej pracy podejmuje bierze to pod uwagę. Co prawda bezrobocie często zmusza ludzi do podejmowania tego ryzyka wbrew swej woli, ale to już zupełnie inna kwestia.

Współczując serdecznie rodzinom i przyjaciołom zmarłych, apeluję do osób publicznych o okazanie zmarłym należytego szacunku. Zamiast robić widowisko uczcijmy ich śmierć chwilą zadumy.

czwartek, listopada 02, 2006

Przyczłapek

Był sobie wieczór. Wtorek, a właściwie już od godziny środa...
- To co? Może dobijemy się winkiem?
- Oł rajt. Chośmy na stację.
No i poszliśmy. Krzychu i ja. Ziąb był okrutny. Można powiedzieć, że pogoda była "pod psem". Bezdomnym psem.
Przy wyjściu z osiedla przywitało nas cuś małego, czarnego i merdającego.
Mimo nieprzyzwoicie paskudnej aury małe czarne cuś z zawadiackim uśmiechem poczłapało za nami do nocnika. Zaopatrzeni w dwa galony paliwa na resztę wieczoru z niechęcią opuścilismy przytulne ciepło stacji paliw, aby przemknąć się chyłkiem pod mroźnym płaszczem nocy.
Małe czarne czekało za drzwiami cierpliwie i bez ociągania się poczłapało za nami ku hipnotyzującym ciepłym światłem oknom osiedla.
- Dziubku, fcesz pieska? - uroczyście wygłosiłem retoryczne pytanie przedstawiając naszego nowego kolegę.
"Niemój" od razu, z nieukrywanym z resztą zadowoleniem, stał się ulubieńcem tłumu. Zeżarł mi całą szyneczkę przyszykowaną na śniadanko, o którym wiedziałem, że będzie mi bardzo potrzebne. Obślinił i pogryzł kapcie (oczywiście moje), a wieczorkiem siknął sobie porządnie na dywan w przedpokoju i poszedł spać.

Kilka krótkich godzin później, nieprzyzwoicie wcześnie rano, przechadzałem się niepewnym krokiem po zaszronionej trawie. Przez moją głowę, po uroczystym otwarciu peronu we Włoszczowej, co chwila z przeraźliwym hukiem przewalało się intersiti. A Niemój nie chciał sikać. Chciał biegać. Wyglądało jednak na to, że zostaniemy we trójkę.
Z zoologicznego dostał nową obrożę i smycz, za pomocą której niestrudzenie próbował nas oplątać i przewrócić. Bardzo sympatyczna pani weterynarz psiaka obejrzała, wyczyściła uszy, dała witaminki, szampon i ciasteczka. Zadowoleni ruszyliśmy do parku coby gałgana w końcu wykupczyć, bo do tej pory się z tą intymną czynnością nie wykokosił. W parku ciekawsze jednak były gołębie, spadające liście i nogawki naszych spodni. Po powrocie do domu, ewidentnie okazując nam wielką wdzięczność i zaufanie, Niemój uraczył nas elegancką i przeraźliwie śmierdzącą kupą na środku kuchni.
Przez cały czas naszej znajomości nie odezwał ani słowem. Dopiero na wieczornym spacerku zaczął być zaskakująco agresywny w stosunku do innych psów. O wiele za bardzo niż można się było spodziewać po czteromiesięcznym szczeniaku. Być może zaakceptował nas jako nową rodzinę i robił to w dobrej wierze. Po długiej dyskusji postanowiliśmy jednak, że nie będziemy w stanie należycie się nim zająć. Największą obawę mieliśmy co do bezpieczeństwa naszego przyszłego dzieciaczka, które mogłoby być postrzegane przez psa jako swego rodzaju konkurencja. Doszliśmy do wniosku, że najpierw powinno pojawić się dziecko. Z bólem serca oddaliśmy pieska w nadspodziewanie życzliwe ręce Straży Miejskiej, która ma umowę ze schroniskiem na Paluchu. Trochę szkoda psiaka bo fajny jest, ale na ulicę byśmy go nie wyrzucili a tam ma szansę na odnalezienie innej, kochającej rodziny.
Czego mu z całego serca życzymy.
Trzymaj się gałganie!


Pies wielorasowy z turbo doładowaniem uchwycony w czasie krótkiego postoju regeneracyjnego.

czwartek, października 26, 2006

poniedziałek, października 23, 2006

Smutek, złość, bezradność

Byliśmy na badaniach. Nie wiem co o nich napisać. Jest bardzo źle.
W niedzielę spacerowaliśmy po Łazienkach. Z nich pochodzi ta fotografia. Ostatnia fotografia Julki.

niedziela, października 22, 2006

Całkiem smaczny pasztecik

W czwartek Małżowinka była na badaniach. Smutek nastał wielki i nerwica ogólna, bo z dzieciaczkiem nie jest najlepiej. Znany nam już Doktor Uesgie okazał się być buraczyną pierwszej wody i poza postraszeniem "poważnym przypadkiem" nie chciał nic więcej powiedzieć. W poniedziałek mamy się udać do szpitala na bardziej dokładne badania. Łikend zapowiadał się więc słabo.

Na nasze smutki i nerwy balsam wylać postanowiła Przyjaciółeczka Aneczka zaciągając nas za fraki do Staromiejskiego Domu Kultury na recital Stanisławy Celińskiej. Nie specjalnie uśmiechał mi się ten wieczór, bo ani nie byłem w nastroju na rozrywkę, ani nie spodziewałem się niczego specjalnego. Przyznam się szczerze, że poza „Alternatywy 4” i paroma filmami, których tytułów nie pamiętam, nie znam dorobku pani Stanisławy. Mimo to, pamiętając kilka kiepskich recitali z tiwi, przygotowałem się na męczarnię przy starych, łykowatych, odgrzewanych kotletach.

A tu niespodziewanka... szoł był bardzo sympatyczny! Pani Stasia może pochwalić się fajnym kontaktem z publicznością, zdrowym podejściem do życia i mocarnym wokalem. Parę razy jak się wydarła to ja przepraszam. Chociaż liryczne kawałki wychodziły jej raczej tak sobie. W repertuarze dominowały pieśni francuskie, ale nie brakowało akcentów polskich, rosyjskich (w oryginale) i cygańskich. Mnie do gustu przypadł głównie poemat o paszteciku i ballada o paziu. Pod koniec odważyłem się na jedną fotkę (nikt nie robił zdjęć i trochę mi było głupio), którą zamieszczam poniżej. Nie za wiele na niej widać, ale jakby ktoś nie wierzył, że tam byliśmy, to tu jest dowód.
Generalnie wieczór całkiem smaczny. Kotlety, mimo że leciwe, okazały się być nieźle przyprawione i elegancko podane. Polecam.
3,5 gwiazdki na 5.

sobota, października 14, 2006

Władca Przysłon

Z naszej ostatniej wyprawy do Śródziemia przywiozłem zdjęcie Minas Tirith, które zostało zrobione tuż przed atakiem wojsk potężnego Gimpa.

Już nigdy nie zobaczymy tego miasta takim jakim było onegdaj...

wtorek, października 10, 2006

Kolejny sukces

Właśnie osiągnąłem kolejny, spektakularny sukces. Po dwóch godzinach borowania dziur w scianach, przy pomocy mojej super ekstra pałer wiertary mejd in Czajna, mamy:
  • nowy karnisz w przyszłym pokoju dziecięcym, co dało nam jakieś dodatkowe pół metra na łóżeczko
  • uchwyt na prysznic, którego w końcu dorobilismy się po pięciu latach mieszkania
  • kololową zasłonkę prysznicową
  • trzymaczkę na papier do ... toaletowy (je!)
  • zasłonietą szafkę w łazience, która już nie będzie straszyła czernią głębokich półek
  • kilku chorych na nerwicę i ból zębów sąsiadów
Muszę przyznać, że ciut się urobiłem.
Zasłużyłem na Herr Batkę.

środa, października 04, 2006

Seszyn namber łan

Wczoraj z wieczora Małżowinka została brutalnie zmuszona do zaprezentowania przeróżnych cudacznych wygibasów w celu umożliwienia mi zabawy z aparatem. Zabawę tę nazwałem szumnie "Sesją przez wielkie S", co było wyborem trafnym, gdyż spotkało się z żywym zainteresowaniem Małżowinki.



Na zdjęciu Małżowinka w autentycznym, sprowadzonym specjalnie na tę okazję z Dispur (razem ze skrzynią najlepszej herbaty), stroju Wielkiej Księżnej Indyjskiej zwanej również Princessą Dziubellą.

A tak przy okazji, dla wszystkich zainteresowanych, oświadczenie:
Moja szanowna małżonka odbyła w dniu wczorajszym wizytę u lekarza, której celem była weryfikajca wyników najświeższych badań.
Po przeprowadzeniu wnikliwej analizy lekarz stwierdził jednoznacznie, że wszystko jest okej.

poniedziałek, października 02, 2006

Po co komu łindołsy? cz.1

Jedną z największych bolączek systemów linux’owych, utrudniających im zaskarbienie sobie przychylności i zaufania wśród użytkowników desktopów, są sterowniki do przeróżnej maści peryferii. Znaczna większość producentów sprzętu komputerowego nie dostrzega potrzeby tworzenia i utrzymywania sterowników do swoich produktów przeznaczonych dla systemów innych niż łindołsy oraz w mniejszym stopniu makoesy.
Na szczęście linux’owa brać, uskuteczniając w pocie czoła przeróżne riwers indżinieringi i inne sztuczki, jakoś sobie z tym problemem radzi i przy odrobinie samozaparcia w grzebaniu na sieci można znaleźć sterowniki prawie do wszystkiego. Najgorzej jest ze sprzętem w miarę nowym, do którego nikt jeszcze nie zdążył nic napisać.

Mając to na uwadze zamartwiałem się zawczasu nad problemem podłączenia nowego aparatu do kompa. Przeszukując sieć pod kątem oprogramowania obsługującego ten model pod linuxem nie znalazłem nic co by się do tego nadawało a nie uśmiechała mi się specjalnie wizja obsługi aparatu pod łindołsami. Mimo, że nie zainstalowałem sobie nic do obsługi naszej f30’tki postanowiłem ot tak podłączyć ją do ubunciaka, żeby chociaż zobaczyć co się stanie.

Jakże słabej wiary byłem! Aż mi się głupio zrobiło.
Ale po kolei. Podłączyłem kabelki do kompa i do aparatu. Wdusiłem guzik „pałer” i patrzę… a ubunciak rzecze do mnie temi słowy:
- Siemasz misiek, widzę że masz nowego sprzęta! Bardzo fajowy, chcesz żebym go sobie dodał do urządzeń i dalej obsługiwał?
- Jasne brachu – odparłem natentychmiast naciskając batona „dodaj”
- Stary ale bajer, dodałem se ten aparacik i widzę, że masz już na nim kilka zdjęć. – ciągnie dalej ubunciak - Może masz ochotę je od razu zrzucić na twardziela?
- Sie wie brachu. Dawaj no te foty.
- Okej, to poustawiaj sobie tutej katalog docelowy, formaty plików i inne dupersznyty, przejrzyj sobie to co żeś tam napstrykał a potem wduś batona „importuj” i będzie po sprawie.
- Oł rajt – odparłem, po czym przejrzałem foty, poustawiałem dupersznyty, wdusiłem batona i było po sprawie.

Ubuntu zaskakuje mnie coraz bardziej.
W nagrodę postanowiłem na tej stronie umieścić jako pierwszy filmik prezentujący xgl’a i compiz’a w akcji.

niedziela, października 01, 2006

Szut mi bejbi

Przed nami wielkie chwile. Czas łez radości, potu i worów po oczami. Jeszcze jakieś cztery miechy i będzie Nas Troje. Takie chwile warto zatrzymać i, jak ten tajfun już się przez naszą drewnianą chatkę przetoczy, opadnie pył i na nowo wstawimy drzwi i okna, wrócić do nich z rozrzewnieniem.
Przyznaję, pomysł zacny wielce, lecz czymże go urzeczywistnić?
Ano aparatem!
Mój leciwy olimpus dawno już przeszedł na zasłużoną emeryturę. Myślałem nawet żeby go oddać do Muzeum Techniki. Byłby cennym eksponatem plasującym się, ze względu na rok produkcji i drzemiącą w jego półkilowym cielsku myśl techniczną, gdzieś pomiędzy kołem zamachowym a suszarką.

Przyszła więc pora na zmianę warty.
I oto zawitał pod naszą strzechę nowiuśki i fajniuśki aparacik fudżi f30! Nie jest to szczyt marzeń mych, ale do pstrykania fotek Córci nadaje się w sam raz. Póki co jest z nami dopiero jeden dzień, ale już żeśmy sobie z niego do siebie postrzelali i muszę przyznać, że bardzo jestem z niego zadowolony. No, a jak go za dwa lata skończę spłacać to może będę miał odłożone trochę grosza na wypasioną lustrzankę...
Tak czy siak, w najbliższym czasie spodziewać się możecie wzmożonej aktywności z zakresu fotografii.

Polityka bez fonii

Znamienici autorzy publikacji fachowych traktujących o kolejnych fazach "Projektu Córcia" twierdzą, a znają się na tym, że obecny etap harmonogramu przewiduje uruchomienie procedury przyswajania bodźców werbalnych.
Krótko mówiąc - dzidzia słyszy.

To co się obecnie na naszym błotnistym podwórku wyrabia może wywołać przewlekłe stany depresyjne nawet wśród najsilniejszych psychicznie dorosłych. Postanowiłem więc oszczędzić maleństwu tych przykrych doznań ograniczając emisję dźwięków, dochodzących do niej z odbiorników maści wszelakiej, jedynie do tych przyjemnych.
Od tej pory wiadomości ze świata polityki będę chłonął przy pomocy słuchawek. Córcia i tak jest co 15 minut wyrywana z błogiego snu przez, nadawane kilkakrotnie głośniej od "normalnego" programu, reklamy. Gdyby dowiedziała się jeszcze co tu się wyprawia to, gdy nadejdzie wiekopomna chwila narodzin, mogłaby się zaprzeć nogamy y rencamy w rozpaczliwej próbie obrony przed rzeczywistością.
I ja bym ją rozumiał.

środa, września 27, 2006

Szach i mat

Poraziło mnie. Wiele głupoty i niegodziwości widać na co dzień w polityce, ale to co właśnie zobaczyłem w programie "Teraz My" odebrało mi mowę. Po raz pierwszy w życiu mam dziwne, trochę straszne przeczucie nadchodzącego przewrotu. Mam wrażenie, że oto stałem się świadkiem jakiejś wielkiej, ważnej sprawy. W jednym momencie zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na historię naszego kraju, na organizatorów przewrotów, robotników i stoczniowców, o których tak wiele się mówi. Dopiero teraz pojąłem cząstkę tego, czego młodzi ludzie w obecnych czasach nie są w stanie do końca zrozumieć, a o czym wypowiadają się z charakterystyczną dla siebie lekkością i pogodą ducha.

Wrócę jednak do materiału nagranego ukrytą kamerą przez Renię "Złoty Warkocz" Beger i wyemitowanego w tefałenie (chociaż Renia jest na szarym końcu osób, które obdarzyłbym zaufaniem).

Tak obleśnie obnażone zjawisko korupcji politycznej jest dla przeciętnego człowieka (podatnika, wyborcy, Polaka...) na pewno wstrząsające. Wszyscy prawdopodobnie zdają sobie podświadomie sprawę, że podobne scenki nie są w świecie polityki niczym nowym, ale mimo to chcemy wierzyć, że ktoś tam jednak chce dobrze, że rządzą nami prawi ludzie. Tym bardziej bolesne jest pogrzebanie tych nadziei.

Straszne jest też to, że animatorami tych bezeceństw są ludzie, którzy przez ostatni prawie rok nieśli wielki sztandar z wyhaftowanymi hasłami walki z korupcją (CBA - śmiechu warte), praworządnością państwa, sprawiedliwością społeczną i odnową moralną (!).

Nie wiem jak pisuary się z tego wybronią, ale wydaje mi się, że pokojowa manifestacja organizowana przez PO 7 października może się przerodzić w coś o wiele bardziej poważnego. Warszawa może wyjść na ulicę.

A może po prostu jestem naiwny i, jak to już pewnie wiele razy bywało, sprawę się gdzieś tam pod stolikiem "załatwi", burzę medialną się przeczeka, utnie się na pokaz parę łebków i tyle. Ale tym razem chyba nie będzie już tak łatwo.

Nadchodzą wielkie zmiany a droga do IV RP, jakakolwiek będzie i ktokolwiek ją ogłosi, jest jeszcze baaardzo długa.

poniedziałek, września 25, 2006

Desktop 09/06

Trochę ostatnio poulepszałem mojego ubunciaka.
Po tym ulepszaniu musiałem przeinstalować system i w sumie przywracałem mu pełnię sprawności przez jakieś trzy dni. Nie będę się z tego powodu przesadnie rozpisywał, skorzystam za to z okazji żeby zaprezentować mój aktualny desktop, który podczas reanimacji z rozpędu przeszedł mały lifting.

Ale żeby ten post nie był za krótki dodam jeszcze dowcip, który mi się dzisiaj przy jakiejś okazji przypomniał:

Pytanie: Co by było, gdyby Prokom napisał i wdrożył oprogramowanie do sterowania elektrowniami atomowymi?
Odpowiedź: Nic by już nie było...

Drapieżne Hormony 4

Wyobraźcie sobie taką scenkę:
Sobota, gdzieś tak koło 15:00, siedzimy sobie z Małżowinką w kuchni przy oknie, trzymamy się za łapki, słońce oblewa złotem włosy mojej żony, na moim czole odbijają się przepływające leniwie nieliczne chmurki, w garnku pyrpolą się grzybki w śmietanie (dzięki Krzychu!), z USC po drugiej stronie ulicy wychodzi kolejna szczęśliwa młoda para... sielanka.

Nagle w ten idylliczny obrazek wdziera się Pełen Rozpaczy Przeraźliwie Przejmujący Płacz (PRPPP)!! Doznaję uczucia lekkiej paniki. Co się dzieje?! Komu pomóc?! Może lepiej uciekać, schować się?! Gdzie dzwonić?! do szpitala, do straży?! Nie minęło więcej niż 3,51365176678 sekundy kiedy zorientowałem się, że ten potworny PRPPP wydobywa się z głębi mojej Małżowinki!! I z nowu - Co się dzieje?! Jak jej pomóc?! Może lepiej uciekać, schować się?! Gdzie dzwonić?! do szpitala, do straży?!
Ale spokojnie...
Z niewyobrażalnym wysiłkiem mojej (jakże słabej) silnej woli, opanowałem rozedrgane ciało i z sercem bijącym jakieś pińcet razy na minutę zacząłem dociekć przyczyn nieszczęścia.
- Co się stało Maluszku?
- Auueauueee auuuaaaeeaae!!
- Spokojnie kochanie, powtórz co się stało?
- Nieeeeaeae wueaeaeeeem!!!

Zdębiałem, a zdębienie moje musiało być wyjątkowo zabawnie bo tragedia, która wywołała tę dramatyczną sytuację nagle odeszła w niepamięć. Małżowinka, jeszcze przez łzy ale już z uśmiechem i słodkim "Kocham Cię Misiu", postanowiła radośnie odciąć mi dopływ powietrza i przy zastosowaniu niezwykle wyrafinowanego chwytu zwanego pętlą wdowy uwiesiła mi się na karku...

Powyższa scenka powtórzyła się tego popołudnia jeszcze ładnych kilka razy. Teraz, parę godzin później, kiedy mroczki przestały już mi latać przed oczami, rozmyślam czy to faktycznie był błąd, że jak Małżowinka już się uspokoiła, zapytałem ponownie o przyczynę jej smutku. Wydaje mi się, że biegu wydażeń i tak bym nie zmienił. Płacz i śmiech na zmianę to sprawka paskudnych i wrednych hormonów, które na pewno mają teraz niezłą radochę z tego całego galimatiasu. Żeby je tak z tego obleśnie złośliwego śmiechu brzuszyska rozbolały!
Ale poczekajcie jeszcze jakieś 4 miechy... Jak Julka już się z mamusi wygramoli to da wam popalić!

piątek, września 22, 2006

Artek Zamiesza

Wydawałoby się, że serial śledczy pt. “Taniec z bankami” (a może “Taniec z Balcerowiczami”, pogubiłem się już) zupełnie mnie nie dotyczy, no może poza ewentualnymi rewelacjami, które mogą mieć wpływ na jakieś stopy procentowe, kursy walut itp., jednak ze zdziwieniem zauważyłem, że i ja z tej całej farsy wyniosę coś konstruktywnego. Dzięki nadludzkim wysiłkom nieocenionych tropicieli ludzkiej niegodziwości odkryłem mianowicie nowe doznanie duchowe. Nazwałem je roboczo stanem śmieszno-smutnym.

Dziwny ten stan można rozpoznać po tym, że rozpoczyna się wybuchem nagłego, histerycznego rechotu (w zależności od miejsca przebywania czasem występuje lekko stłumiony chichot), który z czasem zanika przeradzając się stopniowo w niedowierzanie, następnie bezradność i smutek, aby skończyć się kompletną apatią. Dzieje się to zazwyczaj dość szybko i nie trwa dłużej niż pół godziny, ale dzięki temu nagromadzenie tak wielu silnych uczuć w tak krótkim czasie wywołuje stan niemalże euforyczno-ekstatyczny. Osoby ze skłonnością do uzależnień miałyby z tym uczuciem sporo problemów.

Całe to dobrodziejstwo zawdzięczam w głównej mierze panu przewodniczącemu Arturowi, o którym już pół roku temu proroczo mówiłem, że wyrośnie na oślepiającą gwiazdę szklanego ekranu. W porównaniu do nieco ospałych ostatnio zawodników parlamentarnej ekstraklasy takich jak Roman, Ludwik czy Andrzej, Artur wnosi nową, świeżą jakość do akonstruktywnej debaty politycznej. Trzeba przyznać, że w ostatnich miesiącach tylko jemu udało się obudzić u mnie wyżej wymieniony stan smutno-śmieszny. Dotychczasowa sprawność działania komisji utwierdza mnie ponadto w przekonaniu, że będę mógł się nim rozkoszować jeszcze dłuuugo, z czego się ogromnie cieszę :)

Garść nowości

No i Małżowinka wróciła z badań.
Bobmel ma już 17cm, jest prawidłowo zbudowany, ruchliwy i zdrowy. Niestety tym razem, znany mi z poprzedniej wizyty Doktor Uesgie, nie zrobił maluszkowi żadnej efekciarskiej fotki. Ech, szkoda, że mnie tam nie było. Już ja bym z nim zatańczył! Przed niechybnym kalectwem uratowało go tylko to, że opisał dzieciaczka kweciście, acz treściwie, temi słowy:

Prawidłowy zarys kości czaszki i kręgosłupa.
Serce w typowym miejscu o prawidłowej wielkości.
Powłoki jamy brzusznej o zachowanej ciągłości.
Uwidoczniono żołądek i pęcherz moczowy w typowym miejscu, prawidłowo wypełnione (pewnie tymi frykasami za którymi ganiam po sklepach w środku nocy - przyp. ojca).
Nerki obustronnie widoczne w typowym miejscu.
Kończyny o prawidłowej budowie i ruchomości.
Uwidoczniono kość nosową.

Tutaj następuje lista magicznych parametrów, których już przytaczał nie będę. Generalnie bardzo fajnie jest dowiedzieć się, że z dzieciaczkiem jest wszystko w porządku ale prawdziwy wybuch radości Małżowinka zaserwowała mi kiedy się dowiedziała o płci.

Jest mianowicie wielce prawdopodobne, że zostaniemy dumnymi rodzicami milusińskiej dziewczynki!

Jeeeee! Brawooooo! Brawooo!

Rodocha na 180 fajerek! Uświadomiłem sobie właśnie, że w głębi duszy, chociaż do tej pory myślałem o Bomblu jako o chłopaku, to tak na prawdę zawsze miałem nadzieję na córcię.
Wiadomo - byleby zdrowe było, ale jednak.

Tak więc niniejszym oficjalnie przemianowywowuję Bombla na Córcię.

Fajnie jest.

O tym, jak Miś telefonem kręcił.

Dzięki mojemu szczodremu pracodawcy stałem się niedawno niesłychanie szczęśliwym posiadaczem nowiuśkiego i błyszczącego telefonu Sony Ericsson K750i. Wdzięczności mojej nie sposób zmierzyć, tym bardziej, że cudeńko to posiada tak niezbędny do prowadzenia rozmów telefonicznych aparat fotograficzny. Na własny, “normalny” aparat bezskutecznie staram się odłożyć trochę grosza już od jakiegoś roku, więc ta mizerna namiastka wymarzonego Panasa pozwoli mi przetrwać kolejnych parę miesięcy. Aparat, poza swoją oczywistą funkcją “robienia” zdjęć, może także nagrywać krótkie filmy. Postanowiłem wykorzystać to udogodnienie aby pochwalić się zainstalowanym ze trzy miesiące temu duetem XGL + Compiz i przy pomocy mojej niezastąpionej Małżowinki, która wystąpiła w tym wiekopomnym dziele w roli statywu, nagrałem krótką prezentację.

Jakość obrazu na ekranie aparatu pozostawiała wiele do życzenia. Właściwie to w ogóle nie specjalnie było widać o co kaman. Nie przejąłem się tym, ponieważ czujnie ustawiłem rozmiar nagrywanego obrazu na “duży”. Przełączyłem się na łindołsy (tfu!) bo nie znalazłem jeszcze żadnego oprogramowania do tego telefonu na linucha (może dlatego, że nie szukałem…) i zgrałem filmik na twardziela.
Tutaj zaczyna się smutna część tej opowieści. Uruchamiając mediaplejera miałem nadzieję, więcej – byłem pewien, że to co widziałem w telefonie było jedynie marnym podglądem na wspaniały film, którym za chwileczkę będę mógł nacieszyć oczy. Mediaplejer się uruchomił i na monitorze zobaczyłem… dokładną kopię tego co w aparacie :( Ostrość żadna, nawet rozmiar dokładnie taki sam!
Zawiodłem się straszliwie. Nie wiem dlaczego naiwnie sądziłem, że “aparat” w telefonie jest w stanie zarejestrować cokolwiek w rozsądnej jakości. Po jakie licho producenci w ogóle pakują do telefonów te aparaty? Zdjęcia z tego czegoś, mimo że jakością biją filmy na głowę, to i tak nadają się tylko do przesłania Małżowince do akceptacji zdjęcia produktu z półki sklepowej. Dziadostwo.

Póki co pochwalić się mogę jedynie skrinszotami. Trudno, kiedyś to nadrobię.


Słabość marzyciela

Przyznam się szczerze, że mimo wszystko czasem, w chwili słabości, rozrzewnienia, w stanie podgorączkowym czy upojenia alkoholowego dochodzi do głosu jakiś mój wewnętrzny marzyciel-optymista i myślę sobie, że może braciaki kaczyniaki mimo wszystko chcą nam zrobić dobrze. Na szczęście ten chorobliwy stan umysłu, wywołujący u mnie tak niedorzeczne rozmyślania, zazwyczaj nie trwa długo i na drugi dzień zostaje po nim jedynie ból głowy.

Gdyby jednak rozpaczliwie uchwycić się tak wywrotowej tezy i zadać sobie pytanie o to dlaczego im to nie wychodzi, to jedna z prawdopodobnych (według mnie of kors) odpowiedzi mogłaby być taka: bo mają fatalne kadry.

Zebrać w jednym miejscu tylu różnej maści nieudaczników, wariatów i fanatyków to i Herakles by nie podołał. Gdyby to była jego 13 robota to poległby niechybnie. Toż to cała plejada gwiazd! Każden jeden błyskotliwy i pełen nowatorskich pomysłów. Każden jeden zrobi wszystko, aby wielki wódz plemienia z ojcowskim uznaniem pogładził go po główce.
A ostatnio przysrali jeszcze Macierewiczem…

No i jak te biedne bliźniaki (które podobno wcale tego księżyca nie ukradły, a ci co tak twierdzili to już siedzą) mają nam zrobić dobrze?
Kim mają to zrobić?

Być może problemu nie ma wcale i sobie to wszystko w wymyślam. Może to taka moja pomroczność jasna…

Tak nagle mi przyszło do głowy, że gdyby utworzyć taki “drim tim” z najzabawniejszych satyryków polskiej sceny kabaretowej to i tak nie byliby w stanie wymyślić lepszych skeczy niż te ewenementy ewolucji z Wiejskiej. A poza tym gdyby nawet spróbowali to by się ich oskarżyło o obrazę majestatu i posadziło do paki. Swoboda wypowiedzi owszem, ale tylko tej “poprawnej”.

Zupełnie jak z tym granatem w “Samych Swoich”…

O tym, jak Miś stery apgrejdował.

Późno już. Właśnie skończyłem walczyć z reanimacją X’ów. Coś mnie podkusiło (licho jakieś) żeby zapgrejdować stery od ATI. Czytałem parę dni temu, że wyszły nowe, lepsze i błyszczące i postanowiłem, że dziś będzie Ten Dzień. Światowy Dzień Apgrejdu Sterów. Nigdy wcześniej tego nie robiłem bo w Ubunciaku wszystko mi od początku działało. Ale co tam, pociągnąłem oficjalnego instalatora, uruchomiłem, poklikałem i z błogim uśmiechem, towarzyszącym dobrze wykonanemu zadaniu, zrestartowałem kompa. Uśmiech zniknął. Kulfon mi się za to zmarszczył. XGL stało się kompletnie nieużyteczne. Wróciłem do Gnome’a. Na początku myślałem, że spoczko sobie poradzę. W końcu nie takie rzeczy się robiło ze szwagrem po pijaku.

Po jakiejś godzinie krwawej walki dałem za wygraną. Poczułem gorzki smak porażki. W takich sytuacjach nie można się jednak poddawać. “Skorzystam z mądrości świata” - pomyślałem. Opatrzyłem rany, wsiadłem do Googlolotu i wyruszyłem w mroczną i niebezpieczną podróż “W Poszukiwaniu Rozwiązania”.

Brak tutaj miejsca na opis moich bohaterskich przygód. Powiem tylko, że wiele z nich pozostawiło w mej pamięci trwały, pulsujący ślad… Cel podróży jednak osiągnąłem. Stary, ślepy i cuchnący mnich z posępnego klasztoru na szczycie niedostępnej góry objawił mi na wpół nieczytelny pergamin z zapiskami Wielkiego Mistrza How To.

Nieszczęśnikom, którzy tak jak ja, lekkomyślnie popełnią nieudany apgrejd sterowników ATI, przekazuję legendarne zapiski mistrza.
Oto one.

Bober

No tego to się nie spodziewałem!
Przedwczoraj zrobiliśmy sobie z Sąsiadem Marcinem (pozdro!) mały wypad rowerowy na Wisłę. Celem przewodnim tej dalekiej i niebezpiecznej podróży było pozbawienie żywota jak największej liczby uklejek. Aura tego dnia jednak wyjątkowo nie sprzyjała i zawody zakończyliśmy z oszałamiającym wynikiem złowionych sztuk w ilości 1 (słownie jeden). W obliczu tak niewiarygodnego sukcesu postanowiliśmy objawić naszą skrzętnie skrywaną wspaniałomyślność i nieszczęsnej, lekko otumanionej rybce zwróciliśmy wolność. Niech się rozmnaża, my i tak tam wrócimy :)

Ale nie o tym miało być. W czasie łowów dane nam było doświadczyć zupełnie nioczekiwanego spotkania. W pewnej chwili, jakieś trzy metry od nas, zauważyliśmy płynące pod prąd “cuś”. Po dopłynięciu do sterty kamulców, zalegających zachodni brzeg Wisły, “cuś” wynurzyło się z wody. “Cusiem” okazał się… bóbr. Nigdy wcześniej nie widziałem bobra “na żywo” i na pewno nie spodziewałem się go spotkać w centrum wielkiego (no może sporego) miasta. Bobry kojarzą mi się raczej z leśną głuszą, zarośniętą rzeką i rezerwatami. A my staliśmy pod Mostem Gdańskim! Hałas tam jest taki, że nie słychać własnych myśli. Tramwaje, pociągi, samochody, rowerzyści, wędkarze oraz degustatorzy złocistych napojów “Spod Rury” robią niezły rumor. A tu sobie spokojnie płynie bober. Leniwie polazł w krzaczory gdzie udziabał okazałą gałązkę po czym wrócił do wody i w małej zatoczce, leżąc bezczelnie brzuchem do góry, jął sobie na luzaka obgryzać kolację.
Słabo?

Muchy na leppie

Wybory się zbliżają, to czuć. Smród kampanii już się pomału rozchodzi. Jarosław po raz kolejny opieprza Niemców, Endrju wozi teczki z gotówką, Jachu wydaje wyrok na Grassa - cyrk przyjechał do miasta. Dziwi mnie bardzo, że ludziska w Polsze wciąż łapią się na lep demagogii.

Nie pojmuję dlaczego poparcie społeczne wciąż budowane jest na obwinianiu innych, oszczerstwach i awanturach. Dla „elity” politycznej taka retoryka na pewno jest o wiele łatwiejsza niż konstruktywne działanie, tylko dlaczego ludziska wciąż tego potrzebują? Dlaczego ciągłe międlenie tematów martyrologiczno-rozliczeniowych jest dla moich rodaków ważniejsze niż podatki? Dlaczego ciągłe komisje, lustracje i rozliczenia są ważniejsze od nowych miejsc pracy, służby zdrowia czy usprawniania gospodarki? Dlaczego wciąż awanturnicze pieniactwo wygrywa z konstruktywną dyskusją?

Problem nie jest w paru przygłupach z Wiejskiej tylko w głowach przeciętnych Polaków, którzy wciąż popierają takie postępowanie. No cóż, nie od dziś wiadomo że uczucie zawiści łatwiej jest podtrzymać niż ogólne zadowolenie.

Wynik ostatniego referendum wśród gdańszczan, jako dowód mądrości społeczeństwa mogący wnieść do naszego życia więcej dobrego niż poronione pomysły paru nieudaczników, daje mimo wszystko nadzieję na to, że jeszcze „będzie lepiej”. Z drugiej strony wielu inteligentnych ludzi po prostu stąd wyjeżdża - coraz mniej tej mądrości.
Przynajmniej bezrobocie z tego powodu spada… Panie Kaziu, kolejny sukces!

Tak czy siak wybory się po mału zbliżają. Znowu na nie pójdę i jak zawsze będę zmuszony do oddania głosu nie na tych, na których bym chciał, tylko przeciwko tym, których nie chcę. Swoją drogą ciekaw jestem jaka będzie w nich frekwencja, bo w chwili obecnej idąc do urn trzeba być albo zaślepionym fanatykiem albo obdarzonym ogromną cierpliwością i stalowymi nerwami optymistą. Z mojej niechęci do tej czynności wnioskuję, że zaliczam się raczej do tej drugiej kategorii.

Jeśli chodzi o kandydata na prezydenta miasta stołecznego to wydaje mi się, że Kazimierz “Jes jes jes” Marcinkiewicz sprawdziłby się jednak (chyba) najlepiej i to nie dlatego, że jest z niego taki debeściak, ale dlatego, że za plecami ma całe to kartoflane towarzycho, któremu bardzo na rękę będzie ładna Warszawa. Z poparciem wodza napinałby muskuły przy różnych stołecznych inwestycjach nabijając punkty dla swojej partyjki, bo Warszawkę to przecież widać i słychać z telewizora codziennie w całym kraju. Paradoksalnie Warszawa może na tym tylko zyskać. Ja jednak na niego nie zagłosuję, i to właśnie z powodu tego, co chłopaki wyprawiają żeby za wszelką cenę zapewnić sobie zwycięstwo.

Zabawa z ordynacją, a w efekcie zblokowanie się z Romanem i Andrzejem spowodowałaby, że oddając mój głos na Kazia umożliwiłbym wejście do samorządu kolejnemu, świeżo upieczonemu maturzyście z Samomamony lub LPRu.

Niedoczekanie!

Ręce Opadają (ang. Maj Hends Ar Foling)

Jako młody człowiek z jakimiś tam swoimi planami i ambicjami, z rodziną która lada chwila się powiększy itp. staram się być “na bierząco” i śledzić scenę polityczno-gospodarczą w kraju, w którym przyszło mi mieszkać, choćby po to, żeby wiedzieć kto, dlaczego i ile mi zabiera z moich ciężko zarobionych paru grolszy. Generalnie staram się tym całym syfem nie przejmować i przeważnie kolejne debilizmy traktuję smutnym śmiechem, ale czasem aż trudno uwierzyć, że to co wyprawiają te dzielne, morowe chłopaki to nie żaden film, że to się dzieje naprawdę.

Ostatnie majstrowanie przy ordynacji wyborowej osobiście odbieram jako atak na moje własne, osobiste swobody wynikające z zasad demokracji. Usunięcie z KSTiPR Waldka “Zaraz Zasnę” Pawlaka, którego co prawda nie darzę specjalną sympatią, ale który w sumie wydaje się być “w porządku” i krytykując ten projekt akurat miał rację, jest ewidentnym dowodem na to, że pisuary nie idą na żadne kompromisy.

Swego czasu zrobili sprawny użytek z demokratycznych wyborów, ale że w ten sam sposób mogą teraz zdobytą w pocie czoła władzę stracić, to postanowili ze sztandarem wolności w dłoni i obłudnymi hasłami na ustach wziąć wielką sękatą pałę i tę całą demokrację ukatrupić, albo przynajmniej mordę jej tak obić żeby specjalnie nie podskakiwała i dała w spokoju urządzić sobie w środku europy potulne i zastraszone, kartoflane państwo wyznaniowo-wodzowskie.

Oko w oko

Wczoraj o 14:00 doszło do bezpośredniej konfrontacji Ojca i Bombla.
Do tego celu zastosowany został lekarz o wdzięcznym pseudonimie “Doktor Uesgie”.

Najprawdziwszy Mistrz Dżedaj telewizorka i glutowatej mazi.
Pierwsze oględziny w stylu “live” przebiegły nader pomyślnie.
Dość powiedzieć, że po włączeniu monitora przez Doktora Usegie zapomniałem o całym świecie.
Jak usiadłem, tak przez jakieś 10 minut gapiłem się z wywalonymi gałami i rozciągniętą w szerokim (i prawdopodobnie idiotycznym) uśmiechu morduchną na podglądanego z ukrycia Bombelka.
Małżowinka, jak to ona, kwiliła sobie ciuchutko ze szczęścia.

Zobaczyć maluszka “na żywo” było dla mnie przeżyciem niemal mistycznym. Emocje wywołane przez widok i dźwięk bijącego serduszka są nie do opisania.
Każdy Przyszły Ojciec powinien tego doświadczyć.
Euforia udzieliła się również Bomblowi, który wesoło sobie zaklaskał.

Szoł był pierwsza klasa, prawie jak w Bigbraderze, chociaż Doktor Uesgie mógł być milszy i strzelić małemu/małej jakieś bardziej efekciarskie fotki.
Ewidentnie się nie przyłożył.

Odwdzięczyłem mu się za to przypomnieniem niusa zasłyszanego ostatnio w Polskich Wolnych Mediach, jakoby badanie uesgie było szkodliwe, jak z resztą wszystko co się stosuje bez należytego umiaru.
Trafiłem w dziesionę. Chłopina okazał się nad wyraz wrażliwy “w tym temacie”.
Najpierw zabulgotał a potem szczelił nam wywód kategorycznie dementujący tego typu kalumnie.
Hłe hłe, dobrze mu tak.

1/3 Sukcesu

Rozpromieniona Małżowinka wróciła z pierwszych poważnych badań Bombelka.
Za nami 3 miechy obaw i niepewności.

Naczytaliśmy się tyle pesymistycznych, przerażających, dołujących i sam nie wiem jakich jeszcze opinii i historii, że przez kilka ostatnich dni przed badaniem snuliśmy się jak pijane leniwce, utwierdzając się nawzajem że “przecież wszystko będzie dobrze”. Koszmar.

Na szczęście pierwsze wyniki są więcej niż dobre. Bombel ma już 6,5 cm i jest wyjątkowo energiczny! Dziubek mówi, że pomachał do niej z monitora po czym podrapał się w głowę. Być może onieśmieliła go żywiołowość jego własnej reakcji na ten pierwszy, niespodziewany kontakt z mamusią. Z resztą mnie też by się głupio zrobiło gdyby mnie jakiś chłop podglądał na golasa.

Na nowych zdjęciach z uesgie, zupełnie wbrew moim oczekiwaniom, widać jeszcze mniej niż na poprzednich, ale za dwa tygodnie idziemy na kolejną serię badań i tym razem zrobię wszystko, żeby zobaczyć na własne oczy jak ten mały gamoń się tam wiercipięci.

Póki co odetchnęliśmy z ulgą.
Poniżej kolejna sesja zdjęciowa.

Urabianie Wilczka

Dzisiaj wraz z Małżowinką wybraliśmy się nad Wielką Wodę.
Jako nieustraszony wilk morski (a właściwie jeziorowy), dumnie oczekujący przyjścia na świat kontynuatora chlubnej tradycji żeglarskiej, postanowiłem nieco urobić młodego wilczka jeziorowego.
Rzeczone urabianie rozpoczęliśmy od chybotania na falach Zalewu Zegrzyńskiego.
Do tego celu posłużyła nam skrzypiąca łódź wiosłowa wypożyczona od brodatego tubylca po barbarzyńskiej cenie 15 zeta za godzinę oraz jakieś 8 galonów wysokozmineralizowanej niskonasyconej wody, z nieznanych mi dotąd przyczyny przytarganej w pocie czoła aż z domu.

Samo pływanie przebiegło w sielankowej atmosferze rozkoszowania się spokojem i słońcem.
Małżowinka wdzięczyła się słodko niczym nimfa.
Nie umknęło jednak mojej uwadze, że obserwuje bacznie sytuację wokół łodzi, gotowa błyskawicznie zareagować na najmniejsze zagrożenie.
Zagrożenie jednak tego dnia nie wystąpiło, prawdopodobnie z powodu upału.

Nasz pobyt w tym jakże urokliwym zakątku pozostałby prawdopodobnie niezauważony, gdyby nie pewne wstrząsające wydarzenie…
W pewnej chwili blask olśniewający, niczym mleko rozlał się po okolicy.
Dziatwa baraszkująca na nabrzeżu przerwała swe niefrasobliwe harce rozdziawiając buźki w nieskrywanym zachwycie połączonym z przerażeniem.
Okoliczni mieszkańcy wylegli na podwórza aby nieoczekiwanie stać się świadkami narodzin nowego słońca!
Jam ci to uczynił!
Usunąwszy odzienie z górnych partii mego wilczomorskiego ciała okazałem światu wyprężony, oślepiająco biały tors.
Widowisko to, jedyne w swym rodzaju, w tym roku już niestety się nie powtórzy.
Okrutna przyroda przemieniła mlecznobiały kolor naszych ciałek na podobieństwo biało-czerownych krawatów pewnej sekty.

Cel podróży został jednak osiągnięty.
Wielka Woda wykazała chęć zaprzyjaźnienia się z Bombelkiem.

czwartek, września 21, 2006

Waleczne Serce

Fabryka.
Środek dnia.
Jestem po kawie i “koncentrującym” pluszu.
Uczestniczę w Bardzo Ważnym Spotkaniu…

Prężę muskuły jak dziki zwierz przed atakiem.
Miażdżąco wymownym mrużeniem oczuf poniewieram każdego, kto zbyt pochopnie zwróci ku mnie swe oblicze.
Jedno ściągnięcie mych brwi wyraża dezaprobatę dosadniej niż wszystkie gwizdy angielskich kibiców dla Ronaldo w półfinałach emeś.
Gryzmolę trzecią już stronę Bardzo Ważnych Robaczków, które i tak później ktoś mi przyśle w formie Bardzo Ważnej Notatki.
Niczym niezniszczalny Arni w “Commando” przerzedzam wraże szeregi bezlitośnie celnymi uwagami.
Yeah, I’m The Man!
Nikt mi nie fiknie.

I nagle bentz!
De klesz do mnie dzwonią. Z Londka Zdroju.
Zupełnie bez wyczucia chwili.

Wyszedlem na korytaż zostawiajac rozpalony zespół projektowy coby nieco odparował.

- Halo! - rzekłem poirytowany, jak rycerz wyciągnięty ze środka bitwy i wrzucony w pełnym rynsztunku do sauny
- Naszemu bombelkowi bije serduszko! - poprzez strumienie łez szczęścia rzekła Małżowinka

Zatkało mnie.
Świat jakby zassał się do środka.
Poza mną i Moją Miłością nie było w tej chwili nic.

Po jakichś trzech dniach, a może nawet sekundach, światło powróciło a nogi me zgrabne, wykazując się wielką wyrozumiałością, zupełnie bez pytania przemieściły mnie wraz z telefonem na najbliższy fotel.
To musiał być wyjątkowo wilgotny dzień bo kilka razy przecierałem rozmazany wzrok.
Nagła potrzeba werbalnego uzewnętrznienia kakofonii uczuć została powstrzymana przez jakieś małe, włochate, złośliwe paskudztwo, które wlazło mi (zdaje się, że w tak zwanym międzyczasie) do przełyku i za Chiny ludowe wyjść nie chciało.
Za to mordzisko rozciągnęło mi się horyzontalnie do rozmiarów, które w normalnych warunkach są dla ludzkiego ciała nieosiągalne. Uśmiech Mika Dżagera to przy tym ledwie widoczny, niezgrabny grymas.

- … malutkie paluszki … - dotarł do mnie kolejny przekaz rozpromienionej Małżowinki
No, to mnie już rozebrało zupełnie.
Nie wiem co mówiłem ani co do mnie mówiono.

Po powrocie na pole bitwy gębiszcze uchachane miałem jeszcze przez czas długi.
Kompletnie opadł ze mnie szał bojowy.
Gorzej… właściwie to wlazłem pomiedzy bestyje kompletnie bezbronny.
Jedynie niezwykłemu zrządzeniu losu zawdzięczam, że mnie wtedy nie przerobiono na karpaćjo.

W domu Małżowinka, zwana przez ludzi życzliwych Dziubkiem, okazała mi świeżutki podgląd na Bombelka.
To niesłychane jakie fantastyczne obrazy wyczytać można z rozmazanej plamy na wydruku z uesgie.
Poniżej pierwsze fotki bombelka.

Radocha jak siemasz!