środa, września 27, 2006

Szach i mat

Poraziło mnie. Wiele głupoty i niegodziwości widać na co dzień w polityce, ale to co właśnie zobaczyłem w programie "Teraz My" odebrało mi mowę. Po raz pierwszy w życiu mam dziwne, trochę straszne przeczucie nadchodzącego przewrotu. Mam wrażenie, że oto stałem się świadkiem jakiejś wielkiej, ważnej sprawy. W jednym momencie zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na historię naszego kraju, na organizatorów przewrotów, robotników i stoczniowców, o których tak wiele się mówi. Dopiero teraz pojąłem cząstkę tego, czego młodzi ludzie w obecnych czasach nie są w stanie do końca zrozumieć, a o czym wypowiadają się z charakterystyczną dla siebie lekkością i pogodą ducha.

Wrócę jednak do materiału nagranego ukrytą kamerą przez Renię "Złoty Warkocz" Beger i wyemitowanego w tefałenie (chociaż Renia jest na szarym końcu osób, które obdarzyłbym zaufaniem).

Tak obleśnie obnażone zjawisko korupcji politycznej jest dla przeciętnego człowieka (podatnika, wyborcy, Polaka...) na pewno wstrząsające. Wszyscy prawdopodobnie zdają sobie podświadomie sprawę, że podobne scenki nie są w świecie polityki niczym nowym, ale mimo to chcemy wierzyć, że ktoś tam jednak chce dobrze, że rządzą nami prawi ludzie. Tym bardziej bolesne jest pogrzebanie tych nadziei.

Straszne jest też to, że animatorami tych bezeceństw są ludzie, którzy przez ostatni prawie rok nieśli wielki sztandar z wyhaftowanymi hasłami walki z korupcją (CBA - śmiechu warte), praworządnością państwa, sprawiedliwością społeczną i odnową moralną (!).

Nie wiem jak pisuary się z tego wybronią, ale wydaje mi się, że pokojowa manifestacja organizowana przez PO 7 października może się przerodzić w coś o wiele bardziej poważnego. Warszawa może wyjść na ulicę.

A może po prostu jestem naiwny i, jak to już pewnie wiele razy bywało, sprawę się gdzieś tam pod stolikiem "załatwi", burzę medialną się przeczeka, utnie się na pokaz parę łebków i tyle. Ale tym razem chyba nie będzie już tak łatwo.

Nadchodzą wielkie zmiany a droga do IV RP, jakakolwiek będzie i ktokolwiek ją ogłosi, jest jeszcze baaardzo długa.

poniedziałek, września 25, 2006

Desktop 09/06

Trochę ostatnio poulepszałem mojego ubunciaka.
Po tym ulepszaniu musiałem przeinstalować system i w sumie przywracałem mu pełnię sprawności przez jakieś trzy dni. Nie będę się z tego powodu przesadnie rozpisywał, skorzystam za to z okazji żeby zaprezentować mój aktualny desktop, który podczas reanimacji z rozpędu przeszedł mały lifting.

Ale żeby ten post nie był za krótki dodam jeszcze dowcip, który mi się dzisiaj przy jakiejś okazji przypomniał:

Pytanie: Co by było, gdyby Prokom napisał i wdrożył oprogramowanie do sterowania elektrowniami atomowymi?
Odpowiedź: Nic by już nie było...

Drapieżne Hormony 4

Wyobraźcie sobie taką scenkę:
Sobota, gdzieś tak koło 15:00, siedzimy sobie z Małżowinką w kuchni przy oknie, trzymamy się za łapki, słońce oblewa złotem włosy mojej żony, na moim czole odbijają się przepływające leniwie nieliczne chmurki, w garnku pyrpolą się grzybki w śmietanie (dzięki Krzychu!), z USC po drugiej stronie ulicy wychodzi kolejna szczęśliwa młoda para... sielanka.

Nagle w ten idylliczny obrazek wdziera się Pełen Rozpaczy Przeraźliwie Przejmujący Płacz (PRPPP)!! Doznaję uczucia lekkiej paniki. Co się dzieje?! Komu pomóc?! Może lepiej uciekać, schować się?! Gdzie dzwonić?! do szpitala, do straży?! Nie minęło więcej niż 3,51365176678 sekundy kiedy zorientowałem się, że ten potworny PRPPP wydobywa się z głębi mojej Małżowinki!! I z nowu - Co się dzieje?! Jak jej pomóc?! Może lepiej uciekać, schować się?! Gdzie dzwonić?! do szpitala, do straży?!
Ale spokojnie...
Z niewyobrażalnym wysiłkiem mojej (jakże słabej) silnej woli, opanowałem rozedrgane ciało i z sercem bijącym jakieś pińcet razy na minutę zacząłem dociekć przyczyn nieszczęścia.
- Co się stało Maluszku?
- Auueauueee auuuaaaeeaae!!
- Spokojnie kochanie, powtórz co się stało?
- Nieeeeaeae wueaeaeeeem!!!

Zdębiałem, a zdębienie moje musiało być wyjątkowo zabawnie bo tragedia, która wywołała tę dramatyczną sytuację nagle odeszła w niepamięć. Małżowinka, jeszcze przez łzy ale już z uśmiechem i słodkim "Kocham Cię Misiu", postanowiła radośnie odciąć mi dopływ powietrza i przy zastosowaniu niezwykle wyrafinowanego chwytu zwanego pętlą wdowy uwiesiła mi się na karku...

Powyższa scenka powtórzyła się tego popołudnia jeszcze ładnych kilka razy. Teraz, parę godzin później, kiedy mroczki przestały już mi latać przed oczami, rozmyślam czy to faktycznie był błąd, że jak Małżowinka już się uspokoiła, zapytałem ponownie o przyczynę jej smutku. Wydaje mi się, że biegu wydażeń i tak bym nie zmienił. Płacz i śmiech na zmianę to sprawka paskudnych i wrednych hormonów, które na pewno mają teraz niezłą radochę z tego całego galimatiasu. Żeby je tak z tego obleśnie złośliwego śmiechu brzuszyska rozbolały!
Ale poczekajcie jeszcze jakieś 4 miechy... Jak Julka już się z mamusi wygramoli to da wam popalić!

piątek, września 22, 2006

Artek Zamiesza

Wydawałoby się, że serial śledczy pt. “Taniec z bankami” (a może “Taniec z Balcerowiczami”, pogubiłem się już) zupełnie mnie nie dotyczy, no może poza ewentualnymi rewelacjami, które mogą mieć wpływ na jakieś stopy procentowe, kursy walut itp., jednak ze zdziwieniem zauważyłem, że i ja z tej całej farsy wyniosę coś konstruktywnego. Dzięki nadludzkim wysiłkom nieocenionych tropicieli ludzkiej niegodziwości odkryłem mianowicie nowe doznanie duchowe. Nazwałem je roboczo stanem śmieszno-smutnym.

Dziwny ten stan można rozpoznać po tym, że rozpoczyna się wybuchem nagłego, histerycznego rechotu (w zależności od miejsca przebywania czasem występuje lekko stłumiony chichot), który z czasem zanika przeradzając się stopniowo w niedowierzanie, następnie bezradność i smutek, aby skończyć się kompletną apatią. Dzieje się to zazwyczaj dość szybko i nie trwa dłużej niż pół godziny, ale dzięki temu nagromadzenie tak wielu silnych uczuć w tak krótkim czasie wywołuje stan niemalże euforyczno-ekstatyczny. Osoby ze skłonnością do uzależnień miałyby z tym uczuciem sporo problemów.

Całe to dobrodziejstwo zawdzięczam w głównej mierze panu przewodniczącemu Arturowi, o którym już pół roku temu proroczo mówiłem, że wyrośnie na oślepiającą gwiazdę szklanego ekranu. W porównaniu do nieco ospałych ostatnio zawodników parlamentarnej ekstraklasy takich jak Roman, Ludwik czy Andrzej, Artur wnosi nową, świeżą jakość do akonstruktywnej debaty politycznej. Trzeba przyznać, że w ostatnich miesiącach tylko jemu udało się obudzić u mnie wyżej wymieniony stan smutno-śmieszny. Dotychczasowa sprawność działania komisji utwierdza mnie ponadto w przekonaniu, że będę mógł się nim rozkoszować jeszcze dłuuugo, z czego się ogromnie cieszę :)

Garść nowości

No i Małżowinka wróciła z badań.
Bobmel ma już 17cm, jest prawidłowo zbudowany, ruchliwy i zdrowy. Niestety tym razem, znany mi z poprzedniej wizyty Doktor Uesgie, nie zrobił maluszkowi żadnej efekciarskiej fotki. Ech, szkoda, że mnie tam nie było. Już ja bym z nim zatańczył! Przed niechybnym kalectwem uratowało go tylko to, że opisał dzieciaczka kweciście, acz treściwie, temi słowy:

Prawidłowy zarys kości czaszki i kręgosłupa.
Serce w typowym miejscu o prawidłowej wielkości.
Powłoki jamy brzusznej o zachowanej ciągłości.
Uwidoczniono żołądek i pęcherz moczowy w typowym miejscu, prawidłowo wypełnione (pewnie tymi frykasami za którymi ganiam po sklepach w środku nocy - przyp. ojca).
Nerki obustronnie widoczne w typowym miejscu.
Kończyny o prawidłowej budowie i ruchomości.
Uwidoczniono kość nosową.

Tutaj następuje lista magicznych parametrów, których już przytaczał nie będę. Generalnie bardzo fajnie jest dowiedzieć się, że z dzieciaczkiem jest wszystko w porządku ale prawdziwy wybuch radości Małżowinka zaserwowała mi kiedy się dowiedziała o płci.

Jest mianowicie wielce prawdopodobne, że zostaniemy dumnymi rodzicami milusińskiej dziewczynki!

Jeeeee! Brawooooo! Brawooo!

Rodocha na 180 fajerek! Uświadomiłem sobie właśnie, że w głębi duszy, chociaż do tej pory myślałem o Bomblu jako o chłopaku, to tak na prawdę zawsze miałem nadzieję na córcię.
Wiadomo - byleby zdrowe było, ale jednak.

Tak więc niniejszym oficjalnie przemianowywowuję Bombla na Córcię.

Fajnie jest.

O tym, jak Miś telefonem kręcił.

Dzięki mojemu szczodremu pracodawcy stałem się niedawno niesłychanie szczęśliwym posiadaczem nowiuśkiego i błyszczącego telefonu Sony Ericsson K750i. Wdzięczności mojej nie sposób zmierzyć, tym bardziej, że cudeńko to posiada tak niezbędny do prowadzenia rozmów telefonicznych aparat fotograficzny. Na własny, “normalny” aparat bezskutecznie staram się odłożyć trochę grosza już od jakiegoś roku, więc ta mizerna namiastka wymarzonego Panasa pozwoli mi przetrwać kolejnych parę miesięcy. Aparat, poza swoją oczywistą funkcją “robienia” zdjęć, może także nagrywać krótkie filmy. Postanowiłem wykorzystać to udogodnienie aby pochwalić się zainstalowanym ze trzy miesiące temu duetem XGL + Compiz i przy pomocy mojej niezastąpionej Małżowinki, która wystąpiła w tym wiekopomnym dziele w roli statywu, nagrałem krótką prezentację.

Jakość obrazu na ekranie aparatu pozostawiała wiele do życzenia. Właściwie to w ogóle nie specjalnie było widać o co kaman. Nie przejąłem się tym, ponieważ czujnie ustawiłem rozmiar nagrywanego obrazu na “duży”. Przełączyłem się na łindołsy (tfu!) bo nie znalazłem jeszcze żadnego oprogramowania do tego telefonu na linucha (może dlatego, że nie szukałem…) i zgrałem filmik na twardziela.
Tutaj zaczyna się smutna część tej opowieści. Uruchamiając mediaplejera miałem nadzieję, więcej – byłem pewien, że to co widziałem w telefonie było jedynie marnym podglądem na wspaniały film, którym za chwileczkę będę mógł nacieszyć oczy. Mediaplejer się uruchomił i na monitorze zobaczyłem… dokładną kopię tego co w aparacie :( Ostrość żadna, nawet rozmiar dokładnie taki sam!
Zawiodłem się straszliwie. Nie wiem dlaczego naiwnie sądziłem, że “aparat” w telefonie jest w stanie zarejestrować cokolwiek w rozsądnej jakości. Po jakie licho producenci w ogóle pakują do telefonów te aparaty? Zdjęcia z tego czegoś, mimo że jakością biją filmy na głowę, to i tak nadają się tylko do przesłania Małżowince do akceptacji zdjęcia produktu z półki sklepowej. Dziadostwo.

Póki co pochwalić się mogę jedynie skrinszotami. Trudno, kiedyś to nadrobię.


Słabość marzyciela

Przyznam się szczerze, że mimo wszystko czasem, w chwili słabości, rozrzewnienia, w stanie podgorączkowym czy upojenia alkoholowego dochodzi do głosu jakiś mój wewnętrzny marzyciel-optymista i myślę sobie, że może braciaki kaczyniaki mimo wszystko chcą nam zrobić dobrze. Na szczęście ten chorobliwy stan umysłu, wywołujący u mnie tak niedorzeczne rozmyślania, zazwyczaj nie trwa długo i na drugi dzień zostaje po nim jedynie ból głowy.

Gdyby jednak rozpaczliwie uchwycić się tak wywrotowej tezy i zadać sobie pytanie o to dlaczego im to nie wychodzi, to jedna z prawdopodobnych (według mnie of kors) odpowiedzi mogłaby być taka: bo mają fatalne kadry.

Zebrać w jednym miejscu tylu różnej maści nieudaczników, wariatów i fanatyków to i Herakles by nie podołał. Gdyby to była jego 13 robota to poległby niechybnie. Toż to cała plejada gwiazd! Każden jeden błyskotliwy i pełen nowatorskich pomysłów. Każden jeden zrobi wszystko, aby wielki wódz plemienia z ojcowskim uznaniem pogładził go po główce.
A ostatnio przysrali jeszcze Macierewiczem…

No i jak te biedne bliźniaki (które podobno wcale tego księżyca nie ukradły, a ci co tak twierdzili to już siedzą) mają nam zrobić dobrze?
Kim mają to zrobić?

Być może problemu nie ma wcale i sobie to wszystko w wymyślam. Może to taka moja pomroczność jasna…

Tak nagle mi przyszło do głowy, że gdyby utworzyć taki “drim tim” z najzabawniejszych satyryków polskiej sceny kabaretowej to i tak nie byliby w stanie wymyślić lepszych skeczy niż te ewenementy ewolucji z Wiejskiej. A poza tym gdyby nawet spróbowali to by się ich oskarżyło o obrazę majestatu i posadziło do paki. Swoboda wypowiedzi owszem, ale tylko tej “poprawnej”.

Zupełnie jak z tym granatem w “Samych Swoich”…

O tym, jak Miś stery apgrejdował.

Późno już. Właśnie skończyłem walczyć z reanimacją X’ów. Coś mnie podkusiło (licho jakieś) żeby zapgrejdować stery od ATI. Czytałem parę dni temu, że wyszły nowe, lepsze i błyszczące i postanowiłem, że dziś będzie Ten Dzień. Światowy Dzień Apgrejdu Sterów. Nigdy wcześniej tego nie robiłem bo w Ubunciaku wszystko mi od początku działało. Ale co tam, pociągnąłem oficjalnego instalatora, uruchomiłem, poklikałem i z błogim uśmiechem, towarzyszącym dobrze wykonanemu zadaniu, zrestartowałem kompa. Uśmiech zniknął. Kulfon mi się za to zmarszczył. XGL stało się kompletnie nieużyteczne. Wróciłem do Gnome’a. Na początku myślałem, że spoczko sobie poradzę. W końcu nie takie rzeczy się robiło ze szwagrem po pijaku.

Po jakiejś godzinie krwawej walki dałem za wygraną. Poczułem gorzki smak porażki. W takich sytuacjach nie można się jednak poddawać. “Skorzystam z mądrości świata” - pomyślałem. Opatrzyłem rany, wsiadłem do Googlolotu i wyruszyłem w mroczną i niebezpieczną podróż “W Poszukiwaniu Rozwiązania”.

Brak tutaj miejsca na opis moich bohaterskich przygód. Powiem tylko, że wiele z nich pozostawiło w mej pamięci trwały, pulsujący ślad… Cel podróży jednak osiągnąłem. Stary, ślepy i cuchnący mnich z posępnego klasztoru na szczycie niedostępnej góry objawił mi na wpół nieczytelny pergamin z zapiskami Wielkiego Mistrza How To.

Nieszczęśnikom, którzy tak jak ja, lekkomyślnie popełnią nieudany apgrejd sterowników ATI, przekazuję legendarne zapiski mistrza.
Oto one.

Bober

No tego to się nie spodziewałem!
Przedwczoraj zrobiliśmy sobie z Sąsiadem Marcinem (pozdro!) mały wypad rowerowy na Wisłę. Celem przewodnim tej dalekiej i niebezpiecznej podróży było pozbawienie żywota jak największej liczby uklejek. Aura tego dnia jednak wyjątkowo nie sprzyjała i zawody zakończyliśmy z oszałamiającym wynikiem złowionych sztuk w ilości 1 (słownie jeden). W obliczu tak niewiarygodnego sukcesu postanowiliśmy objawić naszą skrzętnie skrywaną wspaniałomyślność i nieszczęsnej, lekko otumanionej rybce zwróciliśmy wolność. Niech się rozmnaża, my i tak tam wrócimy :)

Ale nie o tym miało być. W czasie łowów dane nam było doświadczyć zupełnie nioczekiwanego spotkania. W pewnej chwili, jakieś trzy metry od nas, zauważyliśmy płynące pod prąd “cuś”. Po dopłynięciu do sterty kamulców, zalegających zachodni brzeg Wisły, “cuś” wynurzyło się z wody. “Cusiem” okazał się… bóbr. Nigdy wcześniej nie widziałem bobra “na żywo” i na pewno nie spodziewałem się go spotkać w centrum wielkiego (no może sporego) miasta. Bobry kojarzą mi się raczej z leśną głuszą, zarośniętą rzeką i rezerwatami. A my staliśmy pod Mostem Gdańskim! Hałas tam jest taki, że nie słychać własnych myśli. Tramwaje, pociągi, samochody, rowerzyści, wędkarze oraz degustatorzy złocistych napojów “Spod Rury” robią niezły rumor. A tu sobie spokojnie płynie bober. Leniwie polazł w krzaczory gdzie udziabał okazałą gałązkę po czym wrócił do wody i w małej zatoczce, leżąc bezczelnie brzuchem do góry, jął sobie na luzaka obgryzać kolację.
Słabo?

Muchy na leppie

Wybory się zbliżają, to czuć. Smród kampanii już się pomału rozchodzi. Jarosław po raz kolejny opieprza Niemców, Endrju wozi teczki z gotówką, Jachu wydaje wyrok na Grassa - cyrk przyjechał do miasta. Dziwi mnie bardzo, że ludziska w Polsze wciąż łapią się na lep demagogii.

Nie pojmuję dlaczego poparcie społeczne wciąż budowane jest na obwinianiu innych, oszczerstwach i awanturach. Dla „elity” politycznej taka retoryka na pewno jest o wiele łatwiejsza niż konstruktywne działanie, tylko dlaczego ludziska wciąż tego potrzebują? Dlaczego ciągłe międlenie tematów martyrologiczno-rozliczeniowych jest dla moich rodaków ważniejsze niż podatki? Dlaczego ciągłe komisje, lustracje i rozliczenia są ważniejsze od nowych miejsc pracy, służby zdrowia czy usprawniania gospodarki? Dlaczego wciąż awanturnicze pieniactwo wygrywa z konstruktywną dyskusją?

Problem nie jest w paru przygłupach z Wiejskiej tylko w głowach przeciętnych Polaków, którzy wciąż popierają takie postępowanie. No cóż, nie od dziś wiadomo że uczucie zawiści łatwiej jest podtrzymać niż ogólne zadowolenie.

Wynik ostatniego referendum wśród gdańszczan, jako dowód mądrości społeczeństwa mogący wnieść do naszego życia więcej dobrego niż poronione pomysły paru nieudaczników, daje mimo wszystko nadzieję na to, że jeszcze „będzie lepiej”. Z drugiej strony wielu inteligentnych ludzi po prostu stąd wyjeżdża - coraz mniej tej mądrości.
Przynajmniej bezrobocie z tego powodu spada… Panie Kaziu, kolejny sukces!

Tak czy siak wybory się po mału zbliżają. Znowu na nie pójdę i jak zawsze będę zmuszony do oddania głosu nie na tych, na których bym chciał, tylko przeciwko tym, których nie chcę. Swoją drogą ciekaw jestem jaka będzie w nich frekwencja, bo w chwili obecnej idąc do urn trzeba być albo zaślepionym fanatykiem albo obdarzonym ogromną cierpliwością i stalowymi nerwami optymistą. Z mojej niechęci do tej czynności wnioskuję, że zaliczam się raczej do tej drugiej kategorii.

Jeśli chodzi o kandydata na prezydenta miasta stołecznego to wydaje mi się, że Kazimierz “Jes jes jes” Marcinkiewicz sprawdziłby się jednak (chyba) najlepiej i to nie dlatego, że jest z niego taki debeściak, ale dlatego, że za plecami ma całe to kartoflane towarzycho, któremu bardzo na rękę będzie ładna Warszawa. Z poparciem wodza napinałby muskuły przy różnych stołecznych inwestycjach nabijając punkty dla swojej partyjki, bo Warszawkę to przecież widać i słychać z telewizora codziennie w całym kraju. Paradoksalnie Warszawa może na tym tylko zyskać. Ja jednak na niego nie zagłosuję, i to właśnie z powodu tego, co chłopaki wyprawiają żeby za wszelką cenę zapewnić sobie zwycięstwo.

Zabawa z ordynacją, a w efekcie zblokowanie się z Romanem i Andrzejem spowodowałaby, że oddając mój głos na Kazia umożliwiłbym wejście do samorządu kolejnemu, świeżo upieczonemu maturzyście z Samomamony lub LPRu.

Niedoczekanie!

Ręce Opadają (ang. Maj Hends Ar Foling)

Jako młody człowiek z jakimiś tam swoimi planami i ambicjami, z rodziną która lada chwila się powiększy itp. staram się być “na bierząco” i śledzić scenę polityczno-gospodarczą w kraju, w którym przyszło mi mieszkać, choćby po to, żeby wiedzieć kto, dlaczego i ile mi zabiera z moich ciężko zarobionych paru grolszy. Generalnie staram się tym całym syfem nie przejmować i przeważnie kolejne debilizmy traktuję smutnym śmiechem, ale czasem aż trudno uwierzyć, że to co wyprawiają te dzielne, morowe chłopaki to nie żaden film, że to się dzieje naprawdę.

Ostatnie majstrowanie przy ordynacji wyborowej osobiście odbieram jako atak na moje własne, osobiste swobody wynikające z zasad demokracji. Usunięcie z KSTiPR Waldka “Zaraz Zasnę” Pawlaka, którego co prawda nie darzę specjalną sympatią, ale który w sumie wydaje się być “w porządku” i krytykując ten projekt akurat miał rację, jest ewidentnym dowodem na to, że pisuary nie idą na żadne kompromisy.

Swego czasu zrobili sprawny użytek z demokratycznych wyborów, ale że w ten sam sposób mogą teraz zdobytą w pocie czoła władzę stracić, to postanowili ze sztandarem wolności w dłoni i obłudnymi hasłami na ustach wziąć wielką sękatą pałę i tę całą demokrację ukatrupić, albo przynajmniej mordę jej tak obić żeby specjalnie nie podskakiwała i dała w spokoju urządzić sobie w środku europy potulne i zastraszone, kartoflane państwo wyznaniowo-wodzowskie.

Oko w oko

Wczoraj o 14:00 doszło do bezpośredniej konfrontacji Ojca i Bombla.
Do tego celu zastosowany został lekarz o wdzięcznym pseudonimie “Doktor Uesgie”.

Najprawdziwszy Mistrz Dżedaj telewizorka i glutowatej mazi.
Pierwsze oględziny w stylu “live” przebiegły nader pomyślnie.
Dość powiedzieć, że po włączeniu monitora przez Doktora Usegie zapomniałem o całym świecie.
Jak usiadłem, tak przez jakieś 10 minut gapiłem się z wywalonymi gałami i rozciągniętą w szerokim (i prawdopodobnie idiotycznym) uśmiechu morduchną na podglądanego z ukrycia Bombelka.
Małżowinka, jak to ona, kwiliła sobie ciuchutko ze szczęścia.

Zobaczyć maluszka “na żywo” było dla mnie przeżyciem niemal mistycznym. Emocje wywołane przez widok i dźwięk bijącego serduszka są nie do opisania.
Każdy Przyszły Ojciec powinien tego doświadczyć.
Euforia udzieliła się również Bomblowi, który wesoło sobie zaklaskał.

Szoł był pierwsza klasa, prawie jak w Bigbraderze, chociaż Doktor Uesgie mógł być milszy i strzelić małemu/małej jakieś bardziej efekciarskie fotki.
Ewidentnie się nie przyłożył.

Odwdzięczyłem mu się za to przypomnieniem niusa zasłyszanego ostatnio w Polskich Wolnych Mediach, jakoby badanie uesgie było szkodliwe, jak z resztą wszystko co się stosuje bez należytego umiaru.
Trafiłem w dziesionę. Chłopina okazał się nad wyraz wrażliwy “w tym temacie”.
Najpierw zabulgotał a potem szczelił nam wywód kategorycznie dementujący tego typu kalumnie.
Hłe hłe, dobrze mu tak.

1/3 Sukcesu

Rozpromieniona Małżowinka wróciła z pierwszych poważnych badań Bombelka.
Za nami 3 miechy obaw i niepewności.

Naczytaliśmy się tyle pesymistycznych, przerażających, dołujących i sam nie wiem jakich jeszcze opinii i historii, że przez kilka ostatnich dni przed badaniem snuliśmy się jak pijane leniwce, utwierdzając się nawzajem że “przecież wszystko będzie dobrze”. Koszmar.

Na szczęście pierwsze wyniki są więcej niż dobre. Bombel ma już 6,5 cm i jest wyjątkowo energiczny! Dziubek mówi, że pomachał do niej z monitora po czym podrapał się w głowę. Być może onieśmieliła go żywiołowość jego własnej reakcji na ten pierwszy, niespodziewany kontakt z mamusią. Z resztą mnie też by się głupio zrobiło gdyby mnie jakiś chłop podglądał na golasa.

Na nowych zdjęciach z uesgie, zupełnie wbrew moim oczekiwaniom, widać jeszcze mniej niż na poprzednich, ale za dwa tygodnie idziemy na kolejną serię badań i tym razem zrobię wszystko, żeby zobaczyć na własne oczy jak ten mały gamoń się tam wiercipięci.

Póki co odetchnęliśmy z ulgą.
Poniżej kolejna sesja zdjęciowa.

Urabianie Wilczka

Dzisiaj wraz z Małżowinką wybraliśmy się nad Wielką Wodę.
Jako nieustraszony wilk morski (a właściwie jeziorowy), dumnie oczekujący przyjścia na świat kontynuatora chlubnej tradycji żeglarskiej, postanowiłem nieco urobić młodego wilczka jeziorowego.
Rzeczone urabianie rozpoczęliśmy od chybotania na falach Zalewu Zegrzyńskiego.
Do tego celu posłużyła nam skrzypiąca łódź wiosłowa wypożyczona od brodatego tubylca po barbarzyńskiej cenie 15 zeta za godzinę oraz jakieś 8 galonów wysokozmineralizowanej niskonasyconej wody, z nieznanych mi dotąd przyczyny przytarganej w pocie czoła aż z domu.

Samo pływanie przebiegło w sielankowej atmosferze rozkoszowania się spokojem i słońcem.
Małżowinka wdzięczyła się słodko niczym nimfa.
Nie umknęło jednak mojej uwadze, że obserwuje bacznie sytuację wokół łodzi, gotowa błyskawicznie zareagować na najmniejsze zagrożenie.
Zagrożenie jednak tego dnia nie wystąpiło, prawdopodobnie z powodu upału.

Nasz pobyt w tym jakże urokliwym zakątku pozostałby prawdopodobnie niezauważony, gdyby nie pewne wstrząsające wydarzenie…
W pewnej chwili blask olśniewający, niczym mleko rozlał się po okolicy.
Dziatwa baraszkująca na nabrzeżu przerwała swe niefrasobliwe harce rozdziawiając buźki w nieskrywanym zachwycie połączonym z przerażeniem.
Okoliczni mieszkańcy wylegli na podwórza aby nieoczekiwanie stać się świadkami narodzin nowego słońca!
Jam ci to uczynił!
Usunąwszy odzienie z górnych partii mego wilczomorskiego ciała okazałem światu wyprężony, oślepiająco biały tors.
Widowisko to, jedyne w swym rodzaju, w tym roku już niestety się nie powtórzy.
Okrutna przyroda przemieniła mlecznobiały kolor naszych ciałek na podobieństwo biało-czerownych krawatów pewnej sekty.

Cel podróży został jednak osiągnięty.
Wielka Woda wykazała chęć zaprzyjaźnienia się z Bombelkiem.

czwartek, września 21, 2006

Waleczne Serce

Fabryka.
Środek dnia.
Jestem po kawie i “koncentrującym” pluszu.
Uczestniczę w Bardzo Ważnym Spotkaniu…

Prężę muskuły jak dziki zwierz przed atakiem.
Miażdżąco wymownym mrużeniem oczuf poniewieram każdego, kto zbyt pochopnie zwróci ku mnie swe oblicze.
Jedno ściągnięcie mych brwi wyraża dezaprobatę dosadniej niż wszystkie gwizdy angielskich kibiców dla Ronaldo w półfinałach emeś.
Gryzmolę trzecią już stronę Bardzo Ważnych Robaczków, które i tak później ktoś mi przyśle w formie Bardzo Ważnej Notatki.
Niczym niezniszczalny Arni w “Commando” przerzedzam wraże szeregi bezlitośnie celnymi uwagami.
Yeah, I’m The Man!
Nikt mi nie fiknie.

I nagle bentz!
De klesz do mnie dzwonią. Z Londka Zdroju.
Zupełnie bez wyczucia chwili.

Wyszedlem na korytaż zostawiajac rozpalony zespół projektowy coby nieco odparował.

- Halo! - rzekłem poirytowany, jak rycerz wyciągnięty ze środka bitwy i wrzucony w pełnym rynsztunku do sauny
- Naszemu bombelkowi bije serduszko! - poprzez strumienie łez szczęścia rzekła Małżowinka

Zatkało mnie.
Świat jakby zassał się do środka.
Poza mną i Moją Miłością nie było w tej chwili nic.

Po jakichś trzech dniach, a może nawet sekundach, światło powróciło a nogi me zgrabne, wykazując się wielką wyrozumiałością, zupełnie bez pytania przemieściły mnie wraz z telefonem na najbliższy fotel.
To musiał być wyjątkowo wilgotny dzień bo kilka razy przecierałem rozmazany wzrok.
Nagła potrzeba werbalnego uzewnętrznienia kakofonii uczuć została powstrzymana przez jakieś małe, włochate, złośliwe paskudztwo, które wlazło mi (zdaje się, że w tak zwanym międzyczasie) do przełyku i za Chiny ludowe wyjść nie chciało.
Za to mordzisko rozciągnęło mi się horyzontalnie do rozmiarów, które w normalnych warunkach są dla ludzkiego ciała nieosiągalne. Uśmiech Mika Dżagera to przy tym ledwie widoczny, niezgrabny grymas.

- … malutkie paluszki … - dotarł do mnie kolejny przekaz rozpromienionej Małżowinki
No, to mnie już rozebrało zupełnie.
Nie wiem co mówiłem ani co do mnie mówiono.

Po powrocie na pole bitwy gębiszcze uchachane miałem jeszcze przez czas długi.
Kompletnie opadł ze mnie szał bojowy.
Gorzej… właściwie to wlazłem pomiedzy bestyje kompletnie bezbronny.
Jedynie niezwykłemu zrządzeniu losu zawdzięczam, że mnie wtedy nie przerobiono na karpaćjo.

W domu Małżowinka, zwana przez ludzi życzliwych Dziubkiem, okazała mi świeżutki podgląd na Bombelka.
To niesłychane jakie fantastyczne obrazy wyczytać można z rozmazanej plamy na wydruku z uesgie.
Poniżej pierwsze fotki bombelka.

Radocha jak siemasz!