środa, grudnia 24, 2008

Życzenia Świąteczne




Wściekłych kłótni przy rodzinnym stole, zasypanych śniegiem parkingów, paskudnych konsekwencji nagannego obżarstwa, mszycy na choince, nietrafionych prezentów i nieudanych potraw - tego Wam na święta nie życzy Śnięty Mikołaj (z rodziną).

A życzy Wam za to... wszystkiego fajnego :)

A gu gu gaaa.

Zieeew.

piątek, grudnia 19, 2008

Sposób na kaczora

Przed zbliżającymi się obchodami rozpoczęcia nowego roku kalendarzowego interesującym tematem mogą być metody walki z kacem opracowane przez naszych braci w bólu z innych regionów świata. Zagadnienie to traktujemy oczywiście jedynie jako ciekawostkę gdyż osoby kulturalne, za które oczywiście się uważamy, spędzą ten wieczór na miłej dyspucie w oczytanym towarzystwie, spokojnych pląsach w rytmie blusa oraz skromnym acz wykwintnym posiłku. Dolegliwości dnia następnego właściwie nam nie grożą, gdyby jednak zaszły jakieś nieprzewidziane okoliczności, zaaranżowane przez wraże siły wywiadowcze (wszyscy wiemy jakie), z pomocą przychodzi Naszynal Dżeografik, który na tę okoliczność zebrał kilka ciekawych receptur.


Zestawienie to zwróciło moją uwagę głównie z powodu zamieszczenia w nim naszego narodowego specjału, ale po kolei - oto jak radzą sobie z "syndromem dnia następnego" mieszkańcy dalekich krain:
  • Niemcy - marynowany śledź zawinięty wokół korniszonka, czyli popularny rollmops - nie odważyłbym się chyba zaaplikować tego na rozedrgany żołądek...
  • Chiny - mocna zielona herbata - im to może pomaga, ale co oni tam piją, jakieś ryżowe cienkusze (korzystając z okazji chciałbym sprostować przekonanie panujące wśród mych rodaków o tym, że sake to ryżowa wódka - jest to tak na prawdę winko o maksymalnie 18 voltach)
  • Włochy - mocne, czarne espresso - żadne zaskoczenie bo makaroniarze stosują je chyba na wszystko i chociaż kawusia to rzecz zacna to w wersji sote jakoś mnie nie przekonuje
  • Rumunia - zupka z krowiego żołądka z warzywami, przyprawami, czosnkiem i śmietaną czyli po naszemu flaki (dziwi mnie tylko ta śmietana) - tak, to by mnie mogło uleczyć :)
  • USA - koktajl z soku pomidorowego, sosu Worcestershire, czarnego pieprzu i surowego żółtka - gdyby pominąć surowe jajko, które jak dla mnie jest dość ryzykowne, to byłoby to niczego sobie lekarstwo
  • Meksyk - sałatka z różnej maści skorupiaków w sosie z pomidorów, cytryny, cebuli i kolendry - po czymś takim to się dopiero zacznie prawdziwy "meksyk"
  • Holandia - piwo, po prostu duży zimny lager - lekarstwo proste i przemyślane, czy można chcieć czegoś więcej?
  • Japonia - bardzo słone marynowane śliwki (o.O), ewentualnie miso czyli warzywna zupka ze świeżymi mięczakami - brr, nie chciałbym leczyć kaca w Japonii...
  • Polska - zsiadłe mleko lub sok z kiszonych ogórków - metody wszystkim nam znane i sprawdzone, chociaż odradzałbym ich równoczesne stosowanie ;)
  • Rosja - gorąca sauna połączona z chłostaniem brzozowymi gałęziami - faktycznie metoda iście rosyjska - nie przeszło Ci? to masz tu jeszcze dziesięć batów i wracaj do środka na kolejne pół godziny (powtarzać do skutku)
  • BONUS - tego nie ma w zestawieniu, ale przypomniał mi się pewien wycinek z gazety, który na działce u dziadków wisiał na ścianie i intrygował mnie niezwykle odkąd tylko sięgam pamięcią; na tymże wycinku widniało zdjęcie szczura elegancko ujętego z profilu zwieńczone grubym czarnym napisem "Szczur leczy się wódką". Do dziś nie rozwikłałem zagadki tego przesłania więc jeśli ktoś z Was może mi w tym pomóc to będę dozgonnie wdzięczny.
Proszę bardzo, to już koniec i niech każdy wybierze coś dla siebie. Mnie osobiście najbardziej pomaga (chociaż oczywiście baaardzo rzadko mam okazję z tego korzystać ;P) solidne, ciepłe śniadanie plus gorąca herbata.

Na koniec coś z kategorii Tips'n'Tricks: aby kaca uniknąć lub zminimalizować jego skutki polecam przed położeniem się lulu wypić tyle niegazowanej wody ile tylko dacie radę. Wiem, że ciężko jest się do tego zmusić ale wierzcie mi - warto. Tę metodę sprzedał mi onegdaj Krzychu (dzięki stary) i z powodzeniem stosuję ją za każdym razem.

środa, grudnia 17, 2008

Potwór z Bagien

Było ciemno i parno. Wyrąbując sobie drogę wśród leśnej gęstwiny dwójka śmiałków niezdarnie przedzierała się przez niezbadane ostępy Czarnej Puszczy. Obezwładniający mrok otaczał ich ze wszystkich stron powodując dezorientację i potęgując strach. Gdy docierali na skraj mokradeł dzwoniąca w uszach nieznośna cisza ostrzegała o zagrożeniu, które wypędziło stąd wszelkie rozumne stworzenia. Zostały tu tylko chmary krwiożerczych komarów i kryjące się w błocie plugawe ropuchy.
Wśród lokalnej ludności krążyły o tej krainie opowieści, od których włosy jeżyły się na karku. Opowieści o grozie kryjącej się w duszących oparach bagniska. Opowieści o potworze czyhającym na tych, którzy byli na tyle głupi by zapuścić się na Jego teren.
Przed wkroczeniem na bagno towarzysze spojrzeli sobie głęboko w oczy. Wiedzieli, że mogą to być ich ostatnie chwile. Ścisnąwszy mocniej rękojeści oręża jednocześnie postawili pierwszy krok na grzęzawisku. Kamiennej ciszy nie zmącił żaden dźwięk. Nawet niestrudzone komary gdzieś zniknęły. Wojownik i czarodziejka poruszali się bardzo powoli, ostrożnie stawiając każdy krok aby nie zbudzić uśpionego zła. Ciężka mgła tłumiła ich kroki i szelest ubrań ocierających się o wysokie trawy. Krok za krokiem, grzęznąc nieraz po pas w śmierdzącej brei , zbliżali się wytrwale do przeciwległego krańca mokradeł. Gdy dostrzegli wyłaniającą się z mgły ścianę lasu ogarnęła ich euforia, którą z trudem tłumili. Wizja ta wlała w ich nieludzko umęczone ciała nową dawkę energii i rozjaśniła ściśnięte czarnym strachem myśli. Chcąc jak najszybciej dotrzeć do brzegu i opuścić to niegościnne miejsce zdwoili wysiłki nie zważając na ostrożność. Ta radość przyczyniła się do ich zguby. Nagle po prawej stronie usłyszeli pierwszy od kilku godzin dziwny, stłumiony dźwięk. Mimo panicznej chęci ucieczki zamarli w bezruchu a po plecach spłynął im lodowaty pot przerażenia. Po krótkiej lecz pełnej napięcia chwili ciszy rozległ się gwałtowny szelest, po którym nastąpiła seria mrożących krew w żyłach stęknięć, mlaskań i pochrumkiwań. Poczuli, że ich koniec jest już blisko.
- Słyszałaś to? Co to u licha było? – wyszeptał wojownik starając się przebić ciemność szeroko otwartymi ze strachu oczyma.
- Słyszałam, chyba Smok mu wypadł. – odparła spokojnie czarodziejka
- Smok?
- Tak, dasz mu?
- Ty masz bliżej…
- Ech, no dobra.
Małżowinka wygrzebała się spod cieplutkiej pościeli z mchu i poczłapała dać Smoka Potworowi z Bagien. Potwór mlasnął z zadowoleniem, chrumknął jeszcze kilka razy po czym z błogim wyrazem twarzy ponownie zapadł w sen. Małżowinka ucałowała czule jego słodki pyszczek i ospale wróciła do legowiska. Groza została uśpiona, lecz nie na długo – za jakąś godzinę nadejdzie pora karmienia…

niedziela, listopada 16, 2008

Pierwszy tydzień za nami

Dzisiaj kończy się nasz pierwszy tydzień z Monsieur Kluskiem na pokładzie.
Nie było łatwo ale szczerze przyznaję, że spodziewałem się czegoś gorszego.
Owszem, domowym budżetem i harmonogramem dnia trzeba teraz zarządzać zupełnie inaczej niż do tej pory a każda wygospodarowana godzina snu jest na wagę złota jednak dziecko wywołuje w nas taką ilość radosnych uczuć, że tych "niedogodności" właściwie się nie zauważa.

Klusek jest fantastyczny, nie marudzi bez powodu, nie ma problemów z jedzeniem ani kolką i potrafi spojrzeć nam głęboko w oczy z taką ufnością że aż chce się go przytulić i ukołysać do snu osłaniając od wszelkiego zła tego okrutnego świata.

Założyłem Mu internetową galerię zdjęć, z której pokaz slajdów możecie obejrzeć obok, z prawej strony, natomiast pełny album jest dostępny na stronie Picasy. Zapraszamy do oglądania i jeszcze raz dziękujemy za Wasze ciepłe słowa, które zamieściliście tutaj, przekazaliście nam telefonicznie lub osobiście. Buźka.

środa, listopada 05, 2008

Tomasz

Tadaaaam. Stało się. Jesteśmy już we trójkę.

Tomasz postanowił do nas dołączyć dzisiaj o 15:15. Do wyjścia co prawda szczególnie się nie kwapił, ale za to może się teraz poszczycić dość przyzwoitym wynikiem w zakresie wagi i wzrostu: 3,95 KG i 57 CM.
Ten postawny młodzieniec zaprezentował już szanownemu audytorium pierwszego, fantazyjnie rozmazanego kleksa, który jednak nie powstrzymał jego dwóch, przebywających na tej samej sali rówieśniczek od zalotnego trzepotu rzęs. Zapewne sprawiła to ta gęsta, czarna czupryna, której mu po cichu zazdroszczę ;)

Witaj Tomciu! Nie wiesz jak bardzo się z Ciebie cieszymy!


Powiem Wam w zaufaniu, tylko tego nie rozpowiadajcie, że nie utrzymałem fasonu. Gdy tylko się urodził łzy stanęły mi w oczach a w gardle utknęła śliwka. Dopóki różne osoby zajmowały się doprowadzaniem go do porządku, mierzeniem, ważeniem i opisywaniem nie było jeszcze tak źle ale jak go wziąłem na ręce to rozryczałem się jak bóbr. Szlochałem chyba z pięć minut i nie mogłem tego opanować. Przed porodem wyobrażałem sobie różne sytuacje ale tego się po sobie nie spodziewałem. A co mi tam, i tak było warto :D

sobota, września 06, 2008

Gdzie się podziały tamte chłopaki?

Po kapitalnym koncercie ajronów odżyła w czeluściach mej jaźni sympatia dla starego dobrego heavy. Z ufnością i radością w sercu postanowiłem więc posmakować ostatniego dania wysmażonego przez panów z Judas Priest, weteranów tego nurtu. Ich najnowszy album zatytułowany jest "Nostradamus" i mimo, że nie zachęca okładką to miałem nadzieję, że dostarczy mi niezapomnianych wrażeń. Teraz już wiem, że chciałbym o nich zapomnieć jak najszybciej.


Edukację muzyczną z przedmiotu Kapłana Judaszy zakończyłem na rozdziale pod tytułem "Painkiller", albumie który byłby jednym z pierwszych który zabrałbym na bezludną wyspę. Z przykrością muszę stwierdzić, że powinienem był na tym poprzestać. Nostradamus jest pompatyczny, "epicki" jak to się teraz nazywa ale przede wszystkim obrzydliwie nudny i mdły jak flaki ze starym olejem rzepakowym.
Po tej opinii zatwardziały fan dżudasów zapewne powiesi na mnie parchate truchło zapchlonego kundla, ale pomimo trzech (życzliwych) podejść nie jestem w stanie przeżuć tego kotleta. Tak jak nikt mnie nie przekona, że "The X Factor" ajronów jest super ekstra płytą, tak nie wrócę do "Nostradamusa" choćby mnie końmi wlekli.
Dziękuję ludzkiej mądrości za stworzenie Internetu bo mogłem przesłuchać tego gniota zanim wywaliłem na niego prawie 70 ciężko zarobionych złociszy. Brrr, szybciutko muszę wrzucić do odtwarzacza "Screaming for Vengeance" albo "Painkillera" bo mnie mdli.

niedziela, sierpnia 10, 2008

Concertus Ironmaidenus Rex

Emocje już nieco opadły, ale wrażenie pozostało.
I zostanie jeszcze na długo.

7 sierpnia 2008 roku, w przeddzień oficjalnego otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie - stolicy Kraju Powszechnej Szczęśliwości, w odległej o 7 tysięcy kilosów Warszawie - stolicy Kraju Powszechnej Ufności, dali czadu Ironi.

Poprzednio widziałem się z nimi na Torwarze przy okazji trasy promującej płytę The X Factor, którą wspominam miło ale bez rewelacji, zapewne dla tego, że płyta ta nie należy do moich ulubionych, a na dokładkę swój epizod wokalny miał wtedy w zespole Blaze Baley, za którym również nie przepadam.

Tym razem setlista składała się ze starych kawałków (najmłodsze pochodzą z płyty Fear Of The Dark - rok 1992), czyli z okresu ich twórczości, który cenię sobie najbardziej. Sam koncert był fantastyczny. Było na nim wszystko czego wiernym fanom ajronów potrzeba: buchające ognie piekielne, feeria świateł, niesamowita scenografia, wielki Eddie kołyszący się niezdarnie nad sceną, długaśna lista hewimetalowych hiciorów i ryk tysięcy gardeł śpiewających refreny "Run to the hills" czy "Fear of the dark".

Mogę mu zarzucić tylko jedno - spokojnie mógłby być dwa razy dłuższy ;P


Sporym zaskoczeniem było dla mnie natomiast znaczne zróżnicowanie publiczności ze względu na wiek. Spodziewałem się bandy długowłosych obszarpańców w wieku licealno-studenckim jednak widok podskakujących ochoczo nastolatków wraz z rodzicami wcale nie był rzadkością. Nic jednak dziwnego, w końcu Bruce Dickinson kończył tego dnia 50 lat. Siłą rzeczy młodzieńcy, których dorastaniu towarzyszyły kolejne wydawnictwa spod szyldu Żelaznego Babsztyla muszą być teraz w podobnym wieku.

A tak z nieco innej beczki: ciekawe jak z postępem cywilizacyjno-technologicznym zmienia się odbiór tego typu widowisk, zupełnie nową dla mnie sytuacją były bowiem światła ekranów z tysięcy aparatów fotograficznych i komórek migające niczym świetliki w czarnej masie publiczności. Zabierając aparat sądziłem, że co poniektórzy będą się z politowaniem pukać w czoło za moimi plecami. A tu proszę, niespodzianka - aparaty mieli prawie wszyscy...

W czasach studenckich, na które przypada u mnie okres najczęstszych wizyt na tego typu imprezach, na koncert szło się posłuchać muzyki, zobaczyć na żywo idola i trochę poszaleć. Kilka zdjęć, przy sporej dozie szczęścia, można było czasem znaleźć w prasie "branżowej". Nikomu to jednak nie przeszkadzało bo przecież nie po ekstra fotki się tam chodziło. W dobie wszędobylskich, zminiaturyzowanych i zautomatyzowanych aparatów cyfrowych to się jednak zmieniło.
Czy to źle? Chyba nie. Po prostu znak czasów.
Za kolejne ćwierć wieku te aparaty pewnie również będę wspominał z rozrzewnieniem.


Wracając jeszcze na chwilę do koncertu - z przykrością muszę niestety stwierdzić, że organizatorzy jak zwykle nie stanęli na wysokości zadania. Wszytko było super do momentu, w którym stadion trzeba było już opuścić. Prawie 30 tysięcy luda musiało się bowiem przepchnąć przez bramę wielkości wjazdu na podrzędną plebanię. W samej bramie, tuż przed wyjściem, miałem przez chwilę niezłego stracha bo ścisk był przerażający. Nie chcę nawet myśleć co mogło by się stać komuś, kto w tym miejscu zemdleje. Rzeka ludzi rozdeptałaby delikwenta na marmoladę.

W sumie wydostanie się ze stadionu Gwardii zajęło nam około 45 minut. 3 kwadranse kołysania się jak pingwiny stopa za stopą na odcinku 300, może 400 metrów. Granda! Między innymi dlatego tak się cieszę z budowy stadionu narodowego, który poza swoją oczywistą funkcją sportową będzie mógł być również wykorzystywany jako miejsce godnego przyjęcia gwiazd światowego formatu.

Na pamiątkę zamieszczam dwa zdjęcia, które wyszły w miarę ostre.
Było super. Z niecierpliwością czekam na następny raz.
Może już razem z Tomaszem :D ?

środa, sierpnia 06, 2008

Graficzny korektor dźwięku w Banshee

Banshee jest moim ulubionym odtwarzaczem muzyki już od wczesnych wersji rozwojowych. Jedynym minusem tej aplikacji, który mnie trochę irytował, był brak equalizer'a. Doszedłem jednak do wniosku, że jest to na tyle powszechny moduł, że w końcu musi się pojawić. Czekałem więc spokojnie i moja cierpliwość została właśnie nagrodzona.

Kilka dni temu Banshee zaktualizował się do wersji 1.2, w której to (zupełnie przypadkowo) odkryłem upragniony korektor graficzny.


Domyślnie nie posiada on żadnych predefiniowanych zestawów co jest dość dziwne (i wkurzające) bo ich dodanie w porównaniu do oprogramowania całego modułu to przecież małe piwo.
Na szczęście można temu migusiem zaradzić ściągając ze strony Mike'a pliczek equalizers.xml.gz z przerobionymi presetami z Winamp'a, który wedle instrukcji należy rozpakować (powstanie equalizers.xml) i skopiować do katalogu "~/.config/banshee-1/equalizers.xml".

U mnie, z jakiegoś tajemniczego powodu oczywiście nie zadziałał od razu i musiałem nieco go przerobić (w dowolnym edytorze tekstu) wykonując:
  • zamianę wartości "-1.11022E-15" na "0"
  • zamianę kropki "." na przecinek ","
  • zamianę "(WinAmp) " na "" - ale to tylko kosmetyka
Nie udało mi się niestety zaimportować do Blogger'a spakowanego pliku z tymi ustawieniami. Jak ktoś wie jak to zrobić to chętnie się dowiem.

Teraz Banshee ma już wszystko czego potrzebuję.
Czuję się zaspokojony.

piątek, lipca 18, 2008

Strzelmy sobie focha

Obiecałem sobie, że o polityce już więcej pisał nie będę. No, ewentualnie sporadycznie. Rząd mi to zadanie z resztą bardzo ułatwia bo nic specjalnego nie robi. Pojawiające się co jakiś czas tematy zastępcze nie warte są zupełnie dyskusji i zazwyczaj same obumierają po tygodniu lub dwóch. Jedynie podnoszone po cichu podatki coraz bardziej zaczynają mnie irytować.

Od momentu wyrzucenia z piaskownicy Samoobrony i LPR'u widać ewidentny brak charyzmatycznych wizjonerów w poselskich szeregach.

Wczoraj pojawił się jednak rodzynek w tym zakalcowym cieście - PiS ogłosił bojkot stacji TVN i TVN24. Obśmiałem się po pachy. Małe, złośliwe i obrażalskie ludki wypowiedziały wojnę olbrzymowi, który ich karmi. No po prostu boki zrywać. Teraz, póki mamy ogórkowy okres wakacyjny chłopcy mogą sobie pohukiwać, ale od września na nowo grzecznie wydepczą ścieżki do programów z wielomilionową publicznością, które przecież w znacznej mierze wykreowały ich medialne kariery. Oczywiście wcześniej ogłoszą wspaniałomyślne przebaczenie. Już się nie mogę doczekać.
Bardzo bym się jednak cieszył, gdyby ta cała sytuacja stała się przyczynkiem do realizacji pomysłu, o którym marzyłem za czasów koalicji z (nieodżałowaną, teraz to wiem) Samoobroną - bojkot partii przez telewizję. Najlepiej przed wyborami. Ciekawe jakie wtedy mieliby miny. Aż strach pomyśleć co to by się wtedy działo. Armageddon normalnie.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że sami dziennikarze też nie są w porządku i przesadnie często bywają niesprawiedliwi lub wręcz stronniczy. Jednak obrażanie się w przypadku polityków - w końcu gruboskórych wojowników, którzy do upadłego mają walczyć o nasze interesy, jest po prostu śmieszne, żeby nie powiedzieć żałosne.

Na koniec obrazek z dzisiejszego ranka:


Chłopcy, z życzliwą troską w oczach, starają się nam wmówić, że prywatna służba zdrowia byłaby dla pacjentów droższa od państwowej ("bezpłatnej" - hłe, hłe, hłe).

Wciąż zachodzę w głowę w jaki sposób Polacy dali sobie wmówić, że PiS i PO to prawica...
.

wtorek, lipca 08, 2008

Czarne Błoto

Postanowiłem wykorzystać siłę rozpędu i na fali czynności reanimacyjnych bloga zamieścić w końcu posta, który w draftach zalega mi już od ponad pół roku, a że zebrać się do tego było mi wyjątkowo ciężko to zacząłem bawić się wyglądem strony czego efekty zapewne łatwo zauważyć.
Ale do rzeczy.

W grudniu zeszłego roku trafiłem na Alterkino – arcyciekawą skarbnicę filmów mądrych, prawdziwych i zazwyczaj niepoprawnych politycznie. Dzisiaj skupię się na jednym z nich ale gorąco zachęcam do zapoznania się również z pozostałymi.

Pierwszym filmem, na który się skusiłem był „Black Gold” czyli „Czarne Złoto”, emitowany swego czasu na kanale Planete. Przepadam za dobrą kawą i lubię o niej czasem poczytać, posłuchać i pooglądać. Temat ten wbrew pozorom jest dość obszerny, choćby ze względu na to, że napój ten znany jest cywilizowanemu światu od pół tysiąca lat i jest obecnie drugim po ropie naftowej najczęściej kupowanym surowcem na świecie.

Szczerze mówiąc przed projekcją spodziewałem się sielankowego reportażu z pól uprawnych przeplatanego historią wędrówki czarnego trunku po świecie i egzotycznymi sposobami przyrządzania.
Film ten z resztą tak się właśnie rozpoczyna oprowadzając nas po górzystych terenach Etiopii – miejscu pradawnych narodzin i bieżącej produkcji dumy Etiopczyków czyli jednej z najlepszych kaw na świecie.
Mamy okazję zapoznać się z poszczególnymi etapami procesu produkcji kawy, począwszy od uprawy i zbiorów a skończywszy na obrotach światowej giełdy i klientach kawiarni.

Wymowa tego obrazu zmienia się jednak dość szybko ukazując widzom niesłychaną przepaść pomiędzy realiami życia i stosunkiem do tego produktu etiopskich farmerów i obywateli krajów wysoko rozwiniętych.
Obrazy nędzy, zacofania i codziennego znoju wychudzonych rolników, otrzymujących nędzne grosze za ciężką pracę, przeplatane obrazami ekskluzywnych konkursów smakoszy kawy czy zachwyconych pracowników jednej z największych na świecie sieci kawiarni wywołały (bo miały) u mnie złość. Towarzyszyła mi ona z resztą do końca filmu przeradzając się jednak stopniowo w pomieszanie poczucia bezsilności i podziwu dla wytrwałości głównego bohatera – szefa lokalnej spółdzielni Oromia, poszukującego na własną rękę rynków zbytu w Europie i Ameryce. Tadesse Meskela – zawzięte ziarenko w wagonie kawy.

Z historii tej wyłania się gorzki obraz bezdusznej globalnej gospodarki, w której ceny kawy (zupełnie nieadekwatne do kosztów produkcji) ustalają importerzy w Nowym Jorku i Londynie a wysyłane do Afryki pomoce humanitarne mają za zadanie wykupić spokój sumienia przeciętnych obywateli Ameryki czy Europy oraz znaleźć rynek zbytu dla własnych producentów pozbywających się nadwyżek z subsydiowanych produkcji.

Kwestię hipokryzji i złodziejstwa ukrytych pod hasłem „pomocy humanitarnej” ciekawie opisała niedawno Rzeczpospolita w artykule dość wymownie zatytułowanym "Zabijanie dobrocią".

Pod koniec filmu zaprezentowano bardzo poruszającą statystykę – gdyby udział Afryki w światowym handlu kawą wzrósł z obecnego 1% do „zawrotnych” 2% wygenerowałby ponad 70 miliardów dolarów przychodu rocznie, co jest pięciokrotnością pomocy „humanitarnej” dla tych krajów. Tylko gdzie wtedy jeździłyby różne Clooneye i Andżelinydżoliny robić sobie zdjęcia z głodującymi dziećmi? Gdzie amerykańscy farmerzy zrzucaliby finansowaną przez państwo nadprodukcję zbóż? Czym wzruszaliby ciemne masy cyniczni politycy? Dokąd poszłyby miliony pracowników zwalniających miejsca pracy w „humanitarnym” biznesie? Jak przeciętni Amerykanie czy Europejczycy mogliby zrezygnować z upajającego poczucia samorealizacji kosztem ludzi, którzy niczego od nich nie potrzebują i którzy mają świadomość tego jak ich ta sytuacja ogranicza czy wręcz uwstecznia?
Pytania te oczywiście pozostaną bez odpowiedzi, ponieważ wielki biznes zrobi wszystko by utrzymać status quo.

Próbą walki z takim stanem rzeczy jest powołany do życia w 2001 roku Ruch Sprawiedliwego Handlu (Fairtrade) umożliwiający i ułatwiający rolnikom rozwój ich przedsiębiorstw.
Fairtrade zajmuje się handlem wysokiej jakości spożywczymi produktami trzeciego świata, często z ekologicznych hodowli, prowadzonym na przejrzystych i uczciwych zasadach. Dzięki pominięciu wielu, zbędnych jak się okazuje, pośredników ceny tych produktów są niewygórowane a przychód producentów jest znacznie większy niż w tradycyjnym modelu dystrybucji. W kraju takim jak Etiopia, gdzie średni dochód roczny na osobę wynosi 100 dolarów (27 centów dziennie!), Sprawiedliwy Handel jest ogromną szansą na poprawę poziomu życia jego mieszkańców.

Podsumowując: gorąco zachęcam do przeczytania artykułu w rzepie i obejrzenia filmu. Każdy na pewno odbierze ten temat na swój sposób ale myślę, że warto zajrzeć za tę ciężką kurtynę choćby po to aby wyrobić sobie własne zdanie na ten temat.

Na szczęście „Czarne Złoto” nie jest agresywnym manifestem ale raczej próbą zaprezentowania stanu faktycznego pewnego bardzo złożonego systemu społeczno-ekonomicznego. Jest próbą nawiązania dyskusji, nie narzucając jednak jednego punktu widzenia.

Ja, jako że nigdy nie ufałem różnym publicznym zbiórkom pieniędzy (no może poza WOŚP) wolę raz na jakiś czas wydać parę złotych na produkt ze znaczkiem Fairtrade. Chociaż kto wie czy to też nie jakiś przekręt…

piątek, czerwca 27, 2008

Kopacz

Kopnął mnie!
Oł jeeeeee!
Kopnął mnie!
Kopnął mnieeeeee!
Łazaaaaaa!
On tam na prawdę jest!
Pierwszy raz go poczułem!
Ale czadzioooorrr!

czwartek, czerwca 26, 2008

Cycaty, eee... cytaty :)

Poniżej kilka moich ólóbionych (Baranowski - Walczący z Bykami) cytatów:
  • Killing me softly with kill -9
  • Love is hate. War is peace. Windows is stable.
  • Badania opinii publicznej opierają się na fałszywej przesłance, że publiczność posiada opinię.
  • Ask not what you can do for your country. Ask what's for lunch. (Orson Welles)
  • Uroda * Rozum = Constans
  • Czas jest zawsze aktualny. (Slawomir Mrozek)
  • Dzięki Bogu jestem ateistą.
Głęboka prawda w kilku słowach. Takie europejskie haiku.
Drzewiej używałem ich jako opisów w GG, ale mi się znudziło.

wtorek, czerwca 17, 2008

Beenhakker musi zostać!

Jakże mnie to mierzi! Ta nasza narodowa, chroniczna potrzeba odwoływania ludzi z ich stanowisk. Każde niepowodzenie (a czasem nawet powodzenie, którego po prostu nie rozumiemy) jest pretekstem do pozbycia się jakiegoś delikwenta. Jakże ciężko jest się zmusić do wyciągnięcia wniosków z niepowodzenia, wprowadzania zmian i podjęcia kolejnej próby. Poderżnięcie gardła kozłowi ofiarnemu jest lekiem na całe zło. Lud żąda krwi.

Nasuwa mi się tutaj analogia do narodu irańskiego, którego błyskotliwie i z dystansem opisał Kapuściński w "Szachinszachu". Irańczycy cierpią bowiem na swego rodzaju społeczne zapętlenie, od wielu wieków powtarzając ten sam schemat, w którym totalitarna władza ciemięży biedny i zacofany lud, ten z kolei wytrzymuje to jakiś czas po czym się buntuje, władza zostaje obalona, rządy przejmują liderzy rewolucji i z czasem zaczynają powielać zachowania poprzednich tyranów, dręczyć coraz dotkliwiej rodaków, którzy oczywiście po pewnym czasie się buntują ... - i tak w kółko. Trup sciele się przy tym gęsto.

U nas nie jest to oczywiście zjawisko aż tak drastyczne ale schemat jest podobny - jeśli wystąpi gdzieś jakieś niepowodzenie należy odwołać rząd / burmistrza / wojewodę / zarząd / prezesa / trenera / ministra (niepotrzebne skreślić) po czym powołać na to stanowisko ludzi nowych i zaufanych ale niekoniecznie kompetentnych. Ważne, że swoich. Oni oczywiście z czasem również popełnią jakiś błąd więc pomimo tego, że tkwią w środku rozgrzebanej roboty to należy ich odwołać i powołać nowych, którzy bez mrugnięcia okiem wyrzucą do kosza pracę poprzedników, która przecież z definicji jest na wskroś zła, i rozrobią własne błotko ... - i tak w kółko.
W takim środowisku sukcesem stają się nie projekty przemyślane i dobre ale jakiekolwiek, byle zakończone.

Nie ukrywam, że piję dziś do reakcji mediów na naszą wczorajszą porażkę z Chorwacją. Pierwsze komentarze, jakże by inaczej, to że Leo powinien odejść (ankiety na portalach) a piłkarze są do bani i koniecznie trzeba dokonać "zmian kadrowych". Lud znów żąda głów. Najlepiej byłoby wszystkich odwołać i powołać nowych. Za którymś razem może się w końcu uda.
Najrozsądniej w tym wszystkim, na szczęście, odnajdują się kibice, którzy na nachalne pytania żądnych skandalu dziennikarzyn odpowiadali, że wystąpienie na Euro 2008 to i tak sukces, że graliśmy dobrze ale do poziomu innych drużyn po prostu nam jeszcze trochę brakuje, że następnym razem będzie lepiej tylko trzeba się do tego bardziej przyłożyć itp.

Osobiście opowiadam się po stronie niewielu głosów, które są dla naszej reprezentacji przychylne. Ja te mistrzostwa naprawdę traktuję jako spory sukces a trenerowi jestem wdzięczny za reanimację polskiego futbolu i pierwszy w historii awans do Euro. Wbrew wszystkim malkontentom powtórzę hasło z tytułu tego posta - Beenhakker musi zostać!
Z trzech powodów:
  • po pierwsze jest bardzo dobrym i doświadczonym trenerem
  • po drugie zespół jest o wiele bardziej efektywny gdy jest zgrany a takich relacji nie buduje się w miesiąc (nawet dream team'y tworzone ad hoc rzadko się sprawdzają)
  • po trzecie nie jest Polakiem więc nie jest ubabrany w to nasze futbolowe bajoro, w którym fermentują różne śmierdzące układy, łapówkarstwo i kolesiostwo.
Nie zmienia to jednak faktu, że na boisku ewidentnie nie daliśmy z siebie wszystkiego. Po meczach eliminacyjnych widać było, że stać nas na o wiele więcej. Odnoszę wrażenie, że od samego początku w wygraną wierzyli tylko kibice.
Potrzeba mądrych zmian jest więc przy tym oczywista.

Zdjęcie pochodzi z serwisu Wiadomości24.

piątek, czerwca 13, 2008

Muto Reaktywacja: Powrót Doktora Uesgie

Wiem, wiem - od ostatniego posta minęły już ponad dwa miesiące. Mam jednak świetne wytłumaczenie: strasznie mi się nie chciało :) Przesyt spowodował, że musiałem chyba trochę odpocząć. Na szczęście zaczyna mi już przechodzić.
Nazbierało się jednak przez ten czas trochę pomysłów, które będę sukcesywnie uzupełniał.
Poza tym, a właściwie przede wszystkim, mam niebanalny powód aby powrócić do czynnego blogowania. Stanęliśmy mianowicie z Małżowinką przed sytuacją, która ponad półtora roku temu stała się powodem do powstania niniejszego pamiętnika.

Otóż jakieś 24 tygodnie temu daliśmy matce naturze kolejną szansę na obdarowanie nas potomstwem. Po ostatnich niepowodzeniach nie podchodzimy już do tego tematu tak spontanicznie jak ostatnio więc i z ogłoszeniem tego szczęśliwego faktu zwlekaliśmy dość długo. Wszystko dlatego, że chcieliśmy się upewnić, że tym razem wszystko jest w porządku. Oczywiście takiej pewności nie będziemy mieć aż do narodzin ale wszystko wskazuje na to że dzieciaczek jest zdrów. Trzymajcie więc kciuki razem z nami.

"Rety, ale ptaszysko!" - tekst Doktora Uesgie - bezcenny!

Co więcej, żadnych wątpliwości nie można już mieć w kwestii zachowania ciągłości rodu - szykujemy się na nowego mężczyznę w domu! Może to tylko przypadek, a może istnieje pomiędzy ojcem a synem jakaś magiczna więź, ale tym razem od samego początku przekonany byłem o płci dzieciaczka. Fakt ten kilka dni temu ostatecznie potwierdził Doktor Uesgie, ukazując nam na ekranie swojego centrum dowodzenia niepodważalny dowód, który z nieukrywaną dumą prezentuję Wam na powyższym zdjęciu. Dla ułatwienia dodam, że Ptaszysko, jak "go" nazwał doktorek, znajduje się w centralnym miejscu fotki pomiędzy dwoma pośladkami. To trochę tak jakbyśmy podglądali od spodu bobasa siedzącego na szklanym stole.

Spoczywa na mnie więc pewne nadzwyczaj istotne zadanie: muszę koniecznie zrobić przegląd rynku kolejek elektrycznych, torów wyścigowych, zdalnie sterowanych pojazdów latająco-pływająco-jeżdżących, konsol gier telewizyjnych, narzędzi do majsterkowania, latawców, małych artykułów wędkarskich, namiotów rodzinnych, klocków lego, piłek nożnych i dziecięcych akcesoriów sportowych, zabawek z gwiezdnych wojen i władcy pierścieni, rowerków i całej masy innych nadzwyczaj interesujących spraw. Uff, trochę tego jest ale przecież nie mogę się, tfu! - dziecka oczywisćie, ograniczać :)

poniedziałek, lutego 25, 2008

I want one!

Jedynie dzięki niewiarygodnemu zbiegowi okoliczności nie doznałem poważniejszych obrażeń cielesnych w czasie ataku spazmów i konwulsji targających mym okazałym ciałem po spontanicznej reakcji na ten spot.
Reklama jest po prostu świetna a John Cleese wciąż w wysokiej formie.
Uwielbiam brytyjczyków za ten ich niebywały dystans do świata i samych siebie. Dobrze że i nam się trochę udziela. Brawa dla WBK za pomysłowość, poczucie humoru i odwagę.



Swoją drogą chciałbym zobaczyć miny Panów Romana G. i Jarosława K. po tym "guten morgen" ;)

sobota, lutego 23, 2008

Handpresso

Przepadasz za espresso?
Tęsknisz za swoim ukochanym ekspresem podczas wypoczynku np. na działce?
Z pomocą przychodzi Handpresso.



Wystarczy nasypać kawusi, wlać gorącą wodę, podkręcić ciśnienie i można cieszyć się w miarę niezłą kawką wszędzie gdzie jesteś :D.
Cudeńko to dostępne jest na Amazonie za niecałe czterysta goldpisów + szipment.
Ja się chyba skuszę.

piątek, lutego 22, 2008

Gadżet marzeń

Ech, z takim sprzęciorem to wszystko byłoby możliwe. Niestety, dostępny jest tylko dla wybrańców a posługiwanie się nim wymaga wielu lat morderczych szkoleń.
Nam, szaraczkom, pozostaje jedynie pomarzyć.

poniedziałek, lutego 18, 2008

Ave Ladies!

Przyznaję, filmu „Testosteron” nie widziałem ale parę lat temu miałem z małżonką niewątpliwą przyjemność w teatrze Buffo (:D) obejrzeć sztukę pod tym samym tytułem. Ponieważ film oparty jest podobno na tymże spektaklu zakładam, że w warstwie tekstowej oba dzieła są zbieżne.

Mając to wydarzenie w pamięci oczekiwanie na rozpoczęcie się seansu „Lejdis” rozbudziło gdzieś głęboko w zmurszałych czeluściach mej jaźni maluśkiego, włochatego wredniaka, który uparcie i irytująco powtarzał – „No, to teraz nam [chłopom] się dostanie”.

Film się rozpoczął, czas mijał, wredniak zaczął przysypiać aż w końcu ponownie zapadł w letarg. Łomotu nie było.

Słyszałem, że fabuła oparta jest na autentycznych zapiskach z jakichś kobiecych pamiętników czy blogów i ma być „odpowiedzią” na wspomniany wyżej „Testosteron”. Jeśli takie faktycznie było zamierzenie twórców to dziewczyny same strzeliły sobie w stopę.

W „męskiej” wersji tej przepychanki płci, faceci bezwzględnie obarczali kobiety odpowiedzialnością za większością zła pełzającego po świecie. Trzeba jednak przyznać, że nie stronili przy tym od odrobiny samokrytyki. Proporcje te są oczywiście zachwiane ale mimo wszystko spektakl ten stanowi próbę analizy relacji damsko-męskich we współczesnym świecie. Rozpatrywaną jednostronnie lecz jednak analizę.

Wersja „damska” stara się odpłacić pięknym za nadobne i ośmieszyć brzydszą płeć ukazując jej przedstawicieli jako jednostki nieporadne, dziecinne, nieodpowiedzialne i zdradliwe. Przyznaję tutaj ze skruchą, że cechy te (tutaj oczywiście wyolbrzymione) przypisuje się mej płci zazwyczaj słusznie.

Na tym tle jednak, zapewne ku zgrozie zapiekłych feministek nastawionych na totalną masakrę facetów, o wiele gorzej prezentują się same główne bohaterki, które (wszystkie) cechują się przerażającym rozchwianiem emocjonalnym oraz wyjątkową naiwnością i niezaradnością. Przy wtórze bezustannego potoku bluzgów (który mnie osobiście bardzo raził) oraz ciągłego upojenia alkoholowego każda z nich ma trudności z odnalezieniem swojego miejsca w życiu. Faceci, krążący wokół nich jak owocówki, wypadają przy tym przesadnie delikatnie i wręcz, że tak powiem… kobieco.

Również sam film jest nierówny i rozchwiany jak jego bohaterki. Brak mu jakiejś jednej, jasno nakreślonej historii. Jest to raczej zbitek różnych niezwiązanych ze sobą zabawnych sytuacji ściśniętych w stosunkowo niewielkim przedziale czasu. Taki nieco przydługi odcinek sitcom’u. Nie ma nawet jakiegoś sensownego zakończenia czy puenty. Można odnieść wrażenie, że po scenie finałowej historia toczy się dalej w niezmienionej formie.

Ale co tam, być może zupełnie niepotrzebnie doszukuję się głębszego sensu w wytworze z założenia rozrywkowym i żeby nie było niejasności – oglądając go świetnie się bawiłem.

Humor przeważnie bywa dobry, do gry aktorskiej również nie można mieć zastrzeżeń i gdyby nie zabiegi marketingowe mające wywołać fale porównań do „Testosteronu” oraz nastroić widzów na opowieść o wojnie płci pozostałbym tylko na niniejszym akapicie.

W oderwaniu od pseudo-ideologicznej otoczki muszę przyznać, że jest to kino lekkie, przyjemne i warte obejrzenia.

wtorek, stycznia 22, 2008

Up The Irons!

Oł je!
Maluczcy padnijcie na kolana, albowiem oto nadchodzą Ajroni!
Siódmego sierpnia na stadionie Gwardii, w ramach Somewhere Back In Time Tour, przypomną kawałki z początków swojej kariery, czyli to co Wielcy Mistrzowie Dżedaj lubią najbardziej. Inscenizacja i dobór utworów mają nawiązywać do czasów płyty "Powerslave". Taka formuła cieszy mnie szczególnie ponieważ kawałki Ajronów z tamtego okresu cenię sobie najwyżej.
Jak dla mnie to ostatnim ich dobrym albumem był "Fear of the Dark". Później to już równia pochyła, chociaż uczciwie muszę przyznać, że być może jestem w błędzie bo ostatnich dwóch albumów nie słyszałem. Nie spodziewam się rewelacji ale jeśli nadarzy się okazja to chętnie przesłucham.
Bilety na wspomniany wyżej koncert są do nabycia na Live Nation za całkiem rozsądną cenę 130 goldpiece'ów. Zabiorę siorę i sam się wybiorę :D


Skoro już jestem przy koncercie ajronów to wspomnę również o wydawnictwie, na które czekam niecierpliwie przebierając nóżkami. Na dniach powinna pojawić się zremasterowana edycja diwidi świetnego "Live After Death". Wiele lat temu, od pokiereszowanej siódmej kopii z siódmej kopii kasety magnetofonowej z zapisem tego koncertu zaczęło się moje szaleństwo na ich punkcie. A teraz wspomnienia wracają i na Amazonie są już w przedsprzedaży :D
CZADZIOOOORRRRRRRR!


sobota, stycznia 12, 2008

Mów mi: wuju

Witamy Beatkę.
Przyszła na świat 7 stycznia 2008 roku. Zainteresowanym kawalerom podaję wymiary: 3160 gram i 52 cm wzrostu.


Jak widać póki co śpi spokojnie. Jeszcze nie wie co ją tu czeka ;)

Wypada prz tej okazji zaznaczyć, że wydarzenie to odbyło się przy znacznym udziale siory Joanny i szwagra Filipa. Z tego też powodu siora Joanna otrzymuje w pełni zasłużony, honorowy tytuł matki Beatki. Szwagier Filip, z racji pewnych koneksji z siorą Joanną otrzymuje nieco mniej zasłużony i mam nadzieję, że honorowy tytuł ojca Beatki. Nominacjom nie przysługuje odwołanie.

Jednocześnie niniejszym ogłaszam, że z nieukrywaną dumą obejmuję funkcję wuja.
A to już nie przelewki bo powszechnie wiadomo, że wuj - to wuj!

Młodej damie życzymy nieustannego zdrowia oraz obrzydliwie bogatych rodziców (i wujostwa...). Wszystkim krewnym i znajomym Królika życzymy aby pełnymi garściami czerpali radość z możliwości spędzenia z nią czasu.

P.S. Jak się tak bardziej zastanowić to powyższa lista zmian zatacza o wiele szersze kręgi. Ni z gruchy ni z pietruchy rodzice stają się dziadkami, dziadkowie pradziadkami, siostry ciotkami, bracia wujkami i tak dalej. Urodzi się toto tak niefrasobliwie i nieświadome konsekwencji od razu wywołuje takie zamieszanie. Co za brak odpowiedzialności ;)

Pimp My Grinder

Dzięki "mikołajowi", który w tym (właściwie to już w zeszłym) roku sprezentował mi (i sobie też :D) żarnowy młynek do kawy mogę z zapałem rozpocząć wędrówkę po kolejnych, nieznanych mi dotąd rejonach smakowej dżungli. Już pierwsza filiżanka przyrządzona ze świeżo zmielonych ziaren urzekła mnie smakiem i aromatem jakiego jak dotąd nie zapewniła mi żadna paczkowana mielonka. Młynek ten (De'Longhi KG 59) ma jednak jedną cechę, którą zauważa się zaraz po pierwszym użyciu - odrobinę za grubo mieli. Każdy właściciel ekspresu wie z czym wiąże się parzenie zbyt grubo zmielonej kawy więc nie będę się nad tym tematem rozwodził i przejdę od razu do rzeczy. Aby uzyskać drobniej zmieloną kawę wykorzystam prastarą wiedzę potajemnie wykradzioną mnichom ze Światyni Bapuon.

Ze względu na wykorzystanie wyspecjalizowanych narzędzi nie należy ona do najtańszych, ale jest warta swojej ceny. W celu uzyskania drobniejszego ziarna należy zmniejszyć odległość między żarnami. Pierwszą czynnością będzie więc oczywiście odkręcenie górnego pojemnika aby się do nich dostać.

Następnie ustawiamy pojemnik żarnem do góry i przy pomocy dłubaka koncentrycznego, do złudzenia przypominającego igłę krawiecką, oczyszczamy główki śrub mocujących z ubitej w nich kawy. Należy przy tym zaznaczyć, że do tej czynności zalecane jest używanie jedynie duńskich dłubaków wykonanych ze stopu srebra i palladu. Do tego modelu młynka pasują tylko wersje zakończone żółtą główką!

Po oczyszczeniu głowni umieszczamy w nich węższy koniec wkrętaka współosiowego celem wykonania ruchów rotacyjnych w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Spowoduje to wysunięcie się gwintowanych śrub mocujących i w rezultacie uwolnienie żarna. Trzymając się konwencji wykorzystania narzędzi najwyższej klasy zalecam wkrętaki tytanowe, posiadające atest armii szwajcarskiej.

Kolejną czynnością będzie oczyszczenie spodniej płaszczyzny żarna i umieszczenie na niej samoprzylepnej, teflonowo-platynowej taśmy izolacyjnej. W moim przypadku najlepsze rezultaty otrzymałem nakładając dwie jej warstwy.

Następnie, przy pomocy pokrytego złotem wielofunkcyjnego urządzenia tnącego, usuwamy nadmiar taśmy ze środka i obrzeży żarna oraz wykonujemy otwory w miejscach montażu śrub mocujących.

Ostatnią czynnością będzie ponowny montaż żarna do pojemnika. Do tego celu zastosujemy oczywiście wkrętak współosiowy i śruby mocujące, tym razem jednak wykonując ruchy rotacyjne zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Po starannym wykonaniu powyższych czynności powinniśmy otrzymać młynek posiadający możliwość znacznie drobniejszego mielenia ziaren kawy.

Uff. Oto klasyczny przykład przerostu formy nad treścią ;-)

Tym wszystkim, którzy przeczytali ze zrozumieniem powyższy tekst gratuluję wytrwałości i wyrozumiałości.

Dla czytelników mniej cierpliwych hałtu w skrócie:

1. odkręcamy pojemnik na ziarna

2. odkręcamy śrubki żarna

3. podklejamy żarno taśma izolacyjną

4. skręcamy wszystko do kupy i włala - mielimy kawkę na espresso :-)

Możemy się również cieszyć cremą, o której przed tjuningiem mogliśmy jedynie pomarzyć.

czwartek, stycznia 10, 2008

Narzędzia łebowe i nie tylko

Ponieważ niedawno na wykopie znów pojawił się Rasterbator postanowiłem i ja objawić się z kilkoma "narzędziami" dodanymi do ulubionych.
Zdaję sobie sprawę, że wadą tego typu zestawień, których w sieci przecież mnogość wielka, jest nużąca powtarzalność pozycji. Niewątpliwą ich jednak zaletą jest ten intrygujący cień szansy na znalezienie jakiegoś smakołyka dla siebie. Mam nadzieję, że poniższa lista nie będzie dla Was kompletnie wtórna i znajdziecie tu coś co Wam się przyda.

  • Lingro - Onlajnowy mini słownik, kilka języków do wyboru, prosta w użyciu i przydatna rzecz. Na pewno lżejszy od onetowego "tłumacza"...
  • Camera Demo - Sprytny gadżet demonstrujący wpływ zmiany ustawień współczesnego aparatu fotograficznego na uzyskany obraz. Jak znalazł dla domorosłych amatorów fotografii, których ciekawość odkrywania tajemnicy wszechrzeczy na zawsze wyrwała z beztroskiego etapu trybu automagicznego.
  • Color Blender - Mieszalnik kolorów. Skorzystałem kilkukrotnie podczas zabaw grafiką albo dizajnem bloga czy jakiejś aplikacyjki. Zapewne bardziej przydatne łebmasterom, ale zostawiłem sobie bo jakieś takie fajne.
  • Stripe Generator - Generator paskowanych deseni. Przyjemna zabawka. Ja akurat lubię paski. Od biedy można sobie nawet zrobić leciutką (przy ustawieniu małego klocka na "sąsiadujące"), efektowną minimalistyczną tapetę.
  • Zamzar - Konwerter plików różnych formatów na inne różne formaty.
  • Jazdy - Rozkład jazdy na komórki i gg. Różne miasta. Często aktualizowany.
  • JScreenFix - Naprawiaczka walniętych pikseli. Nigdy nie miałem okazji, co mnie akurat specjalnie nie martwi, aby toto przetestować. Popelina czy rewelka? Nie wiem. Ciekaw jestem Waszych opinii.
  • PosteRazor - Zrób sobie plakat ze zdjęcia. Zasada jest prosta: Obrazek -> PosteRazor -> tyle stron pdf'ów ile sobie życzymy -> drukarka -> ściana. Dla mnie bomba.
  • Rasterbator - Analogicznie do PosteRazora z tym, że plakaty przerabiane są na imitację druku gazetowego, co daje całkiem ciekawy efekt. Ziarno można dopasować do własnych upodobań.
  • Mega Download - Czasem można znaleźć jakiś fajny pliczek do zassania.
  • Mp3Vid - Muzyka z jutjubowych wideoklipów. Idea ciekawa, chociaż ostatnio coś się wykrzacza.
  • You Get Signal - Sprawdzaczka otwartych portów, lokalizator ip i numeru telefonu oraz wizualny trejsrut.
  • Hip Cal - Łebowy organizer - kalendarz, kontakty, listy tudu itp. dostępne wszędzie tam gdzie jest dostęp do sieci.
  • Liquid Rescale - Czadowy plagin do gimpa. Reskalowanie obrazów polegające na sprytnym wycinaniu części mnej istotnych zamiast na bazwzględnym "zgniataniu" całości. Szczególnie efektowne przy skalowaniu nieproporcjonalnym.
  • Hugin - Wieloplatformowa aplikacja do składania panoram.
  • Domowe Finanse - Wszystko co związane z zarządzaniem domowym budżetem plus prawo, kalkulatory itp. Sam co prawda nie korzystam ale dodałem do ulubionych bo wyglada ciekawie.
  • qtpfsgui - Linuksowa aplikacja do tworzenia obrazów HDR. Nie jest to trywialne czynność ale przy odrobinie samozaparcia można osiągnąć niebanalne efekty.

niedziela, stycznia 06, 2008

środa, stycznia 02, 2008

Dwunastu wspaniałych

Generalnie nie mam nic przeciwko akcjom charytatywnym. Chociaż osobiście nie udzielam się świadomie nigdzie poza WOŚP to zazwyczaj jestem "za". Jeśli tylko możemy to powinniśmy sobie wzajemnie pomagać. Tym razem jednak poziom żenady i autopromocji prowadzonej cudzym kosztem przekroczył akceptowalny przeze mnie pułap.
Zachwytem nad cudownością kalendarza "Dżentelmeni 2008" TVN wymiotował już chyba od miesiąca. Jak oglądałem wywiady z dumnymi i przejętymi rolą "gwiazdorami" to mnie mdliło. Okutani w ciuszki za parę tysi dzielili się z widzami wzruszeniem jakiego doświadczyli odwiedzając zaniedbane domy dziecka. Opowiadali jak to wspaniale jest móc pomagać innym. Afera taka, jakby chodziło o koncert stołnsów. Owszem, dzieciaki będą miały nowe buty - super, popieram w 100%, ale powiedzmy sobie szczerze - to nie one będą głównymi wygranymi tego zamieszania.

TVN, ogólnie rzecz biorąc, ma tendencję do nachalnego promowania miernoty własnych produktów. Niezrozumiałe dla mnie zjawisko sztucznej popularności tak tandetnych zjawisk jak różne wiśniewskie, małaszyńskie, rubiki czy janiaki bez przerwy jest w tej stacji podsycane.

Z jednej strony lubię w sobotę rano, lecząc kaca jajecznicą i kawką, pogapić się na ddTVN (poza duetem Pieńkowska/Jagielski, których na szczęście nie ma w łikendy), a w tygodniu też poza TVN24 oglądam właściwie tylko Discovery. Z drugiej jednak strony komercyjność tej stacji wymusza dotarcie z rozrywką do jak najszerszego grona odbiorców co jest niestety równe promocji dziadostwa na szeroką skalę. Niby wszystko jasne, niby zrozumiałe, ale w oczy kole.