czwartek, lutego 17, 2011

Droga

Nie wiem kiedy to się zaczęło, może od Mad Maxa, może od Fallouta, a może od Bastionu, w każdym razie wizje świata postapokaliptycznego fascynowały mnie odkąd pamiętam. Wymarłe miasta zagarnięte we władanie przez przyrodę, zdziesiątkowana ludzkość skupiona w niewielkich enklawach, zdziczała i skoncentrowana wyłącznie na przetrwaniu, budowle i urządzenia sklecone z resztek zrujnowanej cywilizacji...

Podobne wizje zawsze były inspirujące dla twórców dziedzin wszelakich lecz przez wiele lat trafiały do raczej wąskiego grona odbiorców. Ostatnimi laty coraz śmielej wchodzą jednak do kultury masowej. Kasowymi przykładami mogą być tu takie filmy jak Pojutrze czy 2012 albo bardziej „w temacie” zmarnowany gdzieś tak od połowy Jestem legendą, Equilibrium, Ludzkie dzieci lub Księga ocalenia (niestety z wiecznie nadętym Denzelem Washingtonem), że nie wspomnę o różnych terminatorach i planetach małp.

Moim ostatnim odkryciem w tym klimacie jest Droga Cormaca McCarthy’ego, ukazująca czytelnikowi przejmującą wizję świata zdewastowanego w stopniu chyba największym jaki można sobie wyobrazić. Powieść została wydana w 2006 roku a rok później zdobyła nagrodę Pulitzera i zasłużenie stała się światowym bestsellerem.


Nigdy nie wierzyłem, że książka może wzbudzić silny niepokój czy nawet strach. W końcu można ją w dowolnym momencie zamknąć i odłożyć na później. Film potrafi przestraszyć o wiele skuteczniej, ma do dyspozycji zdecydowanie szerszy arsenał środków. „Droga” okazała się pierwszą książką, przy której naprawdę bałem się czytać kolejne strony (a przerobiłem w życiu niejednego mastertona). Jej siłą jest przytłaczający klimat ciągłego zagrożenia i świadomość, że przedstawiony scenariusz wcale nie jest taki nierealny a umiejętne zastosowanie nietypowo lakonicznej i pozbawionej emocji narracji spotęgowało jeszcze poczucie surowości i brutalności świata po zagładzie. Co zaskakujące, w tym przygnębiającym otoczeniu, autor w niezwykle poruszający sposób przedstawił miłość ojca i syna. Teraz, jako młody (a co) tata, patrzę na tę relację zupełnie inaczej niż odbierałbym ją jeszcze kilka lat temu, z większą czułością i zrozumieniem.

Akcja książki osnuta jest wokół morderczej wędrówki głównych bohaterów i nie odbiega specjalnie od kanonu „powieści drogi”. Wspomniana wędrówka pozornie ma cel – dotrzeć na południe, do morza, ale jest on jedynie pretekstem do ciągłego przemieszczania się bo właściwie nie ma innego wyjścia - przebywanie w jednym miejscu grozi śmiercią głodową lub z rąk bandytów. Skoro więc, pomimo głodu i zmęczenia, wciąż trzeba mobilizować siły aby iść dalej to wyznaczenie sobie celu może uchronić przed popadnięciem w rozpacz i utratą nadziei. Problem pojawia się wtedy, gdy osiągnięcie zamierzonego celu nie rozwiązuje żadnego problemu...

Przerażający i brutalny opis upadłej planety wypełniony jest poczuciem straty i smutku. Kolejne kadry malują się w wyobraźni w odcieniach szarości przywołując w pamięci opuszczone, zasypane popiołem miasteczko Silent Hill. Jest cicho, brudno, ciemno, depresyjnie i mgliście. Niebo zasnuwa nieprzenikniona warstwa ołowianych chmur, z których co chwila pada śnieg lub deszcz. Jałową ziemię zalega gruba warstwa ciemnoszarego błota. Gdzieniegdzie straszą ruiny domów i wyschnięte na wiór ludzkie zwłoki. Niemal czujemy przejmujące zimno i głód bezimiennych bohaterów. Ta przerażająco piękna atmosfera potrafi niemalże zahipnotyzować.

Autor nie zadaje żadnych pytań wprost, chociaż sprawia, że sami zadajemy ich sobie całe mnóstwo. Co gorsza nie podsuwa również żadnych odpowiedzi – te musimy znaleźć sami. Poza oczywistymi pytaniami o przyczyny i nadzieję każdy czytelnik zapewne zapyta sam siebie o to jak odnalazł by się w tej sytuacji. Czy miałby na tyle siły i determinacji aby pozostać „dobrym człowiekiem”? Ja nie potrafię szczerze sobie na nie odpowiedzieć.
"Droga" zdecydowanie dostarcza materiału do refleksji i na długo zostaje w pamięci. Mnie pozostawiła z poczuciem pustki i beznadziei. Dużo później (ta notka zdążyła się już nieźle zakurzyć w draftach) przeczytałem gdzieś, co dla osób obeznanych z symboliką biblijną pewnie będzie bardziej oczywiste, że pojawienie się na końcu historii człowieka o imieniu Ely nie jest przypadkowe. Nie bez powodu jest to jedyna w całej książce nazwana postać – symbolizuje bowiem proroka Eliasza, który wraca na ziemię tuż przed końcem świata aby stanąć do walki z antychrystem. Ten króciutki epizod miał zapewne rozniecić żar nadziei i optymizmu w sercu mocno już pognębionego czytelnika ale w mojej ocenie trąci nieco tandetą. Wątki biblijne są zresztą przykrą cechą wielu niezłych pozycji traktujących o schyłku ludzkości. Na szczęście jest to jedyna skaza na tym diamencie.

Pochłonąłem „Drogę” w dwa wieczory i zamknąłem ją wstrząśnięty do głębi a dojmujące uczucie niepokoju towarzyszyło mi jeszcze długo po przeczytaniu ostatnich stron.

Jest to książka, której szkoda byłoby nie przeczytać. Gorąco polecam.

Piotr

Tadaaaam. Stało się. Jesteśmy już we czwórkę.

Piotr postanowił do nas dołączyć 9 lutego o 14:50. Wagą i wzrostem niewiele ustąpił starszemu bratu osiągając przyzwoity wynik 3,76 KG ciężkości i 56 CM długości. Okazał się przy okazji o wiele łaskawszy dla mamy i wygramolił się z jej przytulnego ciepełka bez specjalnego marudzenia.

Witaj Piotrusiu! Nie wiesz jak bardzo się z Ciebie cieszymy!
Szczęśliwy tatuś tym razem trzymał fason i poryczał się dopiero gdy cała medyczna brać rozpierzchła się do innych obowiązków i pozostawiła chłopaków sam na sam. Dane mi również było przeciąć pępowinę i szczerze mówiąc średnia to była przyjemność, nie wiem o co to całe halo, ale zadanie zaliczone.

Pierwsze dni z dwójką temperamentnych rozrabiaków dały nam nieźle w kość ale pomału się docieramy. Jeśli Piotrek okaże się być takim samym turbo-dzidziusiem jak jego brat to będzie wesoło...

czwartek, grudnia 16, 2010

Zostać kremówką

Dowodów na to, że rodzic dwuletniego rozbójnika musi być czujny niczym John Rambo na tyłach wroga, są na całym świecie miliardy. Dzisiaj i ja wrzuciłem swój kamyczek do tego ogródka.

Ku potomności zamieszczam więc Pierwszą Zasadę Usypiania:

Dziecko zawsze musi zasnąć pierwsze.

Tych, którzy jeszcze nie mieli okazji tego sprawdzić uprzedzam, że Sudokrem raczej ciężko schodzi z ubrania.

środa, sierpnia 04, 2010

Inspired by świętokrzyskie

Rodzimi przedsiębiorcy dostrzegli w końcu możliwości drzemiące w krajowej branży turystycznej. I dobrze, bo bazy noclegowe, szlaki turystyczne, atrakcje regionalne rozwijają się dzięki temu prężnie, ludziska mają pracę, zwiększyło się zainteresowanie polskim dziedzictwem kulturowym a Polacy cieszą się coraz wyższym standardem wypoczynku.
Lokalne władze, biorąc wzór ze swoich odpowiedników w państwach zachodnich, coraz śmielej inwestują w promocję. I to też dorze, bo jak wszycy wiemy "reklama dźwignią handlu jest" (byle nie za nachalna). Promocja krajowa ogranicza się póki co głównie do spotów telewizyjnych i bilbordów, czasem znaleźć można jakąś ulotkę w prasie lub napatoczyć się na jakiś fastyn, czy, jak to się teraz ładnie po polsku mówi, iwent. Musimy się jeszcze sporo nauczyć ale początki są obiecujące (chociaż za chwilę okaże się, że nie zawsze).

Nieopodal naszgo domostwa rozkleili niedawno bilborda reklamującego województwo świętokrzyskie. Oglądamy z Tomaszem to szkaradztwo za każdym razem, gdy udajemy się na jedną ze standardowych tras spacerowych i za każdym razem zachodzę w głowę jak to możliwe, że takie paskudztwa w ogóle powstają. Przecież ktoś musi toto zaprojektować, ktoś w Urzędzie Wojewódzkim musi ten projekt zatwierdzić, wyłożyć niemałą kasę, załatwić dystrybucję i wykonać tysiąc innych czynności zanim takie cudo zawiśnie naprzeciw mego okna. Przewija się w tym procesie kupa ludzi - czy oni wszyscy gdy to oglądali to kiwali głowami i cmokali z zadowoleniem? Ciężko mi w to uwierzyć. Jak takie potworki mają zachęcić do odwiedzenia tego niewątpliwie pięknego regionu? Na mnie działają wręcz odpychająco.
Nie dość, że żenua wizualna (to wyszło od profesjonalnych grafików?) to jeszcze te hasła – "często zmieniam zamki" (komon, tak kradną?), "lubię polatać" (wtf?) albo "godzina lotu i Raj" z przerażoną wiedźmą na nieczytelnym tle (jak się lepiej przyjrzeć to chyba właśnie jaskinia Raj). Trochę lepsze są spoty telewizyjne ale one z kolei są nudne i sztampowe. 15 minut po obejrzeniu tego filmiku nie pamięta się, którego województwa dotyczył. Czarownica jako symbol regionu może i nie jest taka zła ale w tym wydaniu to kompletna porażka, ani to sympatyczne, ani zapadające w pamięć. Sytuację tej kampanii ratuje w miarę porządna strona internetowa, która co prawda nie wywołuje efektu "wow" ale dobrze rokuje na przyszłość.
Może się jeszcze rozkręcą.

Tymczasem kraj, który ogłosił niedawno bankructwo odbija się od dna i proponuje zupełnie inną kampanię promocyjną. Inspired by Iceland to projekt, którego siłą są sami Islandczycy opowiadający o krainie, w której żyją i czują się szczęśliwi. Sukcesem tej kampanii jest również to, że w necie żyje ona własnym życiem. Filmik reklamowy, który znajdziecie poniżej postowany był już pewnie tysiące razy (bo jest świetny), ludkowie przesyłają sobie linki do strony głównej projektu, komentują kampanię i poszczególne filmy na forach i portalach społecznościowych, kręcą własne filmiki itd. Pomysł genialny w swojej prostocie i, co najważniejsze, bardzo skuteczny. No i proszę - można zrobić fajną promocję regionu? Można :)

Na zakończenie obejrzyjcie sobie ten filmik



i porównajcie go z tym


Gdzie byście pojechali?
Ja już sprawdziłem koszty wyprawy do ... raaakataka taka taka tum tum ;D

piątek, lipca 30, 2010

Lipcowe grzanie

Gdyby jeszcze kilka dni temu ktoś mi zaproponował abym w środku lata całą drogę z roboty do domu przejechał na włączonym na maksa ogrzewaniu to bym się z politowaniem popukał w łepetynę. Ot palnął gafę, niegroźny gupek. A jednak dokonałem tego wyczynu i to z nieukrywaną przyjemnością. A było to tak...

Z nadejściem lata, słusznie nielubiany przez sąsiadów Pan Wirus postanowił wybrać się z małżonką Bakterią na wakacje. Długo szukał oferty spełniającej jego wyszukany gust by w końcu trafić na miejsce wręcz idealne - na mnie. Problem polegał jednak na tym, że ja wcale nie miałem ochoty go gościć.
Wykorzystując chwilę mojej nieuwagi to wywrotowe małżeństwo zagnieździło się w czeluściach mego pięknie ukształtowanego ciałka i czekało. Przez kilka dni nic się nie działo. Wirus siedział w krzaczorach pod bramą główną i wyczekiwał okazji do wślizgnięcia się do środka. Póki było gorąco straże pilnie strzegły wejścia lecz z nadejściem aury nieco chłodniejszej niefrasobliwie opóściły posterunek i pobiegły po sweterki. Na ten właśnie moment czekał Pan Wirus. Kilka zwinnych susów i oboje znaleźli się w środku. Walizy rzucili w kąt i bez zbędnej zwłoki przystąpili do imprezowania. Nieproszony gość znany był ze swej witalności więc już kilka godzin później wokół rodziców biegała rozwrzeszczana gromadka potomstwa. Nietrudno jest się domyślić, że mój ośrodek wypoczynkowy nie był przygotowany na tak wielu wymagających gości. Spowodowało to zakłócenie pracy systemu ogrzewania (temperatura wzrosła do 38C), zapchanie systemu wentylacji (kaszel) i zanieczyszczenie głównych ujęć wody (ból mięśni). Teraz domyślam się z czym mają do czynienia właściciele nadbałyckich kurortów...
W takim stanie zakończyłem pracowity dzień u mego chlebodawcy i udałem w kierunku domostwa. Nagłe zwiększenie różnicy temperatur z otoczeniem wywołało u mnie irracjonalne uczucie chłodu i serię niekontrolowanych wstrząsów, więc pomimo prawie 30C w cieniu ogrzewanie rozkręciłem na maksa. Dojeżdżając do domu miałem w kabinie chyba z 50 stopni. Było baaardzo przyjemnie...

poniedziałek, lipca 19, 2010

Kalendarz pylenia

Co roku mam to samo. Przychodzi wiosna i oczy zaczynają swędzieć nieznośnie, z nosa się leje, bez przerwy chce się spać i padają kolejne rekordy w ilości kichów pod rząd. Jak co roku konam i obiecuję sobie sumiennie, że tym razem będę pamiętał aby we wrześniu zapisać się do arelgologa i zafundować sobie odczulanie. Mijają kolejne miesiące, w lecie alergia mija i we wrześniu nie ma już po niej śladu. W lutym przypominam sobie, że zaraz będzie wiosna i zacznie się wszystko od nowa ale na zastrzyki jest już oczywiście za późno.

Tym razem znów obiecuję sobie, że się wezmę. W ramach pokuty wydziergałem pracowicie kalendarz pyleń, który można sobie wykorzystać w dowolny sposób, na przykład do osadzenia na pulpicie.

Wszystkim, którzy równie entuzjastycznie reagują na budzącą się z zimowego snu przyrodę udostępniam kalendarz do pobrania w dwóch formatach: svg - jeśli chcecie zrobić sobie własną wersję oraz png - do wykorzystania w Gimp'ie (proponuję tryb mnożenia warstw lub połączenia ziarna).

Przykładowy efekt może wyglądać tak:


Może to pomoże mnie i Wam zapamiętać kiedy należy uzbroić się w chusteczki i piguły oraz zabrać się za odczulanie. A odczulać się warto - przetestowałem.

wtorek, lipca 06, 2010

Tomasz - Wszechświat 1:0

Mały człowiek rozpoczyna proces poznawania otaczającego go świata od pojęć bardzo jednoznacznych i konkretnych. Wiadomo – Mama to Mama, gruszka to gruszka, pies to pies a Jarosław to populista. Z czasem okazuje się jednak, że świat nie jest czarno-biały i maluch musi sobie poradzić z ogarnięciem wyobraźnią rzeczy, których właściwie nie ma…

W takiej właśnie sytuacji znalazł się niespodziewanie Tomasz. Próba, na którą został wystawiony mogła zburzyć podwaliny dziecięcego świata pieczołowicie budowanego na fundamentach z książeczek o jedzonku i zwierzątkach.

A było to tak:

- Gdzie Tata ma ucho? Synku pokaż, gdzie Tata ma ucho? – Mistrz Muto uparcie podpuszczał leżącego mu na brzuchu syna do wykonywania czynności wskazujących. Chłopiec bezbłędnie odnalazł ojcowskie ucho po czym zażądał oklasków.

- Brawo synku, a gdzie Tata ma zęby? – zapytał Mistrz wyszczerzając kły w sposób, który większość dzieci zmusiłby do natychmiastowego salwowania się ucieczką. Tomasza takie drobiazgi nie ruszają.

- Super! A gdzie Tata ma oko? – Tomasz precyzyjnie dziugnął ojca w odpowiedni narząd, wyciskając przy okazji kilka łez szczęścia.

- Świetnie, a gdzie Tata ma nos? – łatwizna, malutki paluszek trafił idealnie w sam czubek mistrzowego nochala.

- Brawo synku, a gdzie Tata ma włosy? Pokaż, gdzie Tata ma włosy? – z szelmowskim uśmiechem wtrąciła się Małżowinka.

Tomasz znieruchomiał, przez kilka sekund przyglądał się na przemian obojgu rodzicom po czym płynnym ruchem przeszedł z pozycji brzuszno-leżącej w siad okrakiem na ojcowskiej klacie i z nieskrywanym triumfem w oczach złapał za… swoje własne loczki. Radochy było co nie miara a i oklaski należały się ewidentnie.

Z dumą obwieszczam, że Tomasz wyszedł z tej podstępnej próby zwycięsko.

wtorek, czerwca 22, 2010

Kto i co tu wybiera?

Pierwsza tura wyborów prezydenckich za nami. Komentarze samych wyników pozostawię publicystom, którzy co prawda zazwyczaj bredzą od rzeczy ale przynajmniej biorą za to forsę. Pozwolę sobie jednak na wyartykułowanie kilku smutnych spostrzeżeń.

Po wyborach przeprowadzanych na przestrzeni ostatnich kilku lat widać jak na dłoni, że polska demokracja jest jeszcze bardzo niedojrzała. Zapominamy, że ten ustrój daje nam nie tylko przywilej życia w wolnym państwie ale również nakłada obywatelski obowiązek uczestniczenia w projektowaniu jego przyszłości. O frekwencji w tych wyborach mówi się, że jest "nawet niezła". Powiedzmy sobie szczerze - frekwencja oscylująca wokół 50% jest żenująco niska. Ta niepozorna liczba oznacza, że połowa moich rodaków (20 milionów ludzi!) ma naszą wspólną przyszłość głęboko w dupie. Narzekać jednak potrafią wszyscy jak jeden mąż.
Ubolewam również nad tym, że w debacie publicznej poprzedzającej wybory prezydenckie niewielu zastanawiało się nad tym jakimi ludźmi i potencjalnymi reprezentantami Polski są poszczególni kandydaci. Cała dyskusja toczyła się wokół programów partii politycznych, z których pochodzą. Owszem, to wiele mówi o ich poglądach i powinno stanowić tło dla tej dyskusji ale przecież nie o to tutaj chodzi. Wybory parlamentarne będą dopiero za rok, jeśli dobrze pamiętam i wtedy też będzie czas na spieranie się o służbę zdrowia, podatki itp. Prezydent ma do tego naprawdę niewiele. Teraz powinniśmy się zastanowić nad tym jaką wizytówką Polski na arenie międzynarodowej byłby dany kandydat, ale to nie interesuje nawet publicystów.
Zresztą czytając gazety i oglądając telewizję w czasie ostatnich dwóch tygodni można było odnieść wrażenie że kandydatów ubiegających się o najwyższy urząd kraju było trzech (w porywach do czterech) a nie dziesięciu, czyli tylu ilu zostało zarejestrowanych. Przypomnę wszystkim, że byli to:

  1. Kornel Morawiecki
  2. Bogusław Ziętek
  3. Marek Jurek
  4. Andrzej Olechowski
  5. Andrzej Lepper
  6. Waldemar Pawlak
  7. Janusz Korwin-Mikke
  8. Grzegorz Napieralski
  9. Jarosław Kaczyński
  10. Bronisław Komorowski

Gdyby media ten drobny fakt po prostu przeoczyły to świadczyłoby to jedynie o ich niekompetencji. Obawiam się jednak, że było to działanie celowe. W moich oczach stanowi to przykład żenującego i ohydnego manipulanctwa.

Jest do bólu wręcz oczywiste, że żadne z mainstream’owych mediów nie jest politycznie „niezależne”. Telewizja „publiczna” niezależność, rzetelność i obiektywizm ma tylko w statucie (a przynajmniej mam nadzieję, że ma) i dopóki będzie zarządzana z drugiego szeregu przez kolejne partie polityczne to ten stan się nie zmieni. Telewizja prywatna pokazuje świat tak aby dało się na tym jak najwięcej zarobić czyli załatwić jakieś interesy na zapleczu lub podnieść sobie oglądalność. Każda z głównych („opiniotwórczych” – śmiechu warte) gazet dopasowała się do jakieś niszy i pisze to co jej rezydenci chcieliby przeczytać.

Zdrowo myślący człowiek ma więc bardzo utrudniony dostęp do obiektywnych źródeł informacji. Wyrobienie sobie własnego poglądu na jakąkolwiek kwestię społeczną, ekonomiczną lub polityczną wymaga zdobycia, wchłonięcia i przetworzenia ogromnej ilość informacji z możliwie wielu źródeł. Znakomitej większości moich rodaków zwyczajnie nie chce się tego robić, nie mają na to czasu lub wolą zająć się własnymi problemami. Z tych też powodów elegancko opakowana mielonka ze szklanego pudła jest tak bezkrytycznie przyswajana przez gawiedź i z tego samego powodu tak łatwo tym beczącym stadem kierować.

Dla przykładu przypomnę jak TVN straszył prywatyzacją służby zdrowia podczas ostatniej kampanii parlamentarnej. Kilka dni temu w „Faktach” walnął za to długaśny reportaż o tym jaki to wspaniały pomysł i jak sprywatyzowane szpitale genialnie sobie radzą. Własnym oczom nie wierzyłem – uśmiechnięci pacjenci, czyściuśkie sale, nowiuśki sprzęt – WTF? Naprawdę nie wiecie po co wyemitowali ten materiał?

Albo sondaże - powinno się zakazać publikowania tego cholerstwa! Jeśli mamy głosować według własnych preferencji i przemyśleń to nie powinno się nami manipulować za pomocą sondaży. Tylko, że tu znów nie chodzi o żebyśmy zagłosowali na tego, który nam najbardziej pasuje lecz na tego, na którego "powinniśmy".

Przykład z innej beczki – przez ostatnie lata PiS i PO wieszali zdechłe psy na SLD. Woleliby sczeznąć w okrutnych mękach niż podać rękę demonicznym postkomunistom. Zarzucali sobie wzajemnie lewitowanie w stronę lewicy (w obu przypadkach słusznie). A teraz zmyłka – w wyborach pan Napieralski udowodnił, że lewica wciąż ma potencjalnie duży elektorat, panowie nagle się polubili i nie wykluczają już możliwości sojuszy. Jestem przekonany, że za kolejny rok padną sobie w ramiona ze łzami w oczach. I bardzo dobrze, porozumienia pomiędzy różnymi wizjami świata są budujące i mnie cieszą. Brzydzi mnie natomiast obłuda.

Pamiętajmy więc, że sprawy wagi państwowej bywają niestety wykorzystywane do realizacji osobistych celów niewielkich grup ludzi a to co do nas mówią w telewizorze lub piszą w gazetach ma często za zadanie zaprogramować nas na określone myślenie i w konsekwencji działanie. Nie twierdzę oczywiście, że wszyscy musimy się teraz doktoryzować z ekonomii czy socjologii, poświęcać długie godziny na docieranie do alternatywnych źródeł informacji albo negować wszystko co do nas dociera z mediów węsząc wszędzie teorie spiskowe. Wystarczy jednak nie przyjmować wszystkiego bezkrytycznie, nabrać odrobiny dystansu i nie bać się kwestionować wmawianych nam „oczywistości”. Wystarczy od czasu do czasu pomyśleć samodzielnie. Polecam, to nie boli.