poniedziałek, lutego 26, 2007

Historia pewnego badyla

Pewnego pięknego, słonecznego dnia pod naszą strzechę zawitał Kwiat. Był piękny, wysoki i dumny. Szybko się polubiliśmy i przez wiele miesięcy żyliśmy we trójkę w beztroskiej harmonii troskliwej opieki, czułych słówek i radości z dostojnego piękna.
Jednak pewnego dnia Kwiat zachorował. Biedaczek zmizerniał, stracił swoje aksamitne płatki i smętnie oklapł listowiem. Uzbrojeni w fachowe porady oraz zestaw pierwszej pomocy rzuciliśmy się w wir akcji ratowniczej. Rozpoczęło się przycinanie, nawożenie, przestawianie i odżywianie. Mijały miesiące lecz efektów widać nie było.
W końcu zrezygnowana Małżowinka przeniosła smętnego badyla w najdalszy, zapomniany kąt kuchennego parapetu. Miejsce to, na przemian rozgrzewane do czerwoności przez kaloryfer i targane lodowatymi zimowymi przeciągami, jest pod wszelkimi względami niegościnne dla roślinności. W tej okrutnej scenerii Kwiat miał oczekiwać ostatnich, smutnych dni swego żywota. Odwiedzaliśmy go w jego samotni jeszcze przez czas jakiś lecz za każdym razem odchodziliśmy przygnębieni, czując w sercu lodową drzazgę żalu.
Czas mijał a dawne chwile radości i chwały odeszły w niepamięć...

"Wydawało się, że los Kwiatu jest już przesądzony..." - jakby to powiedział Mr Wołoszańsky, lecz kilka dni temu zostałem wyrwany z zacisznego kącika komputerowego przez niespodziewany, wystawiający na próbę solidność wykonania naszej szklanej zastawy, okrzyk Małżowinki.
Poczuwając się do roli księcia, co to swego czasu na białym koniu był się Małżowince objawił, pognałem w te pędy w kierunku rozpaczliwego, jak mi się wtedy wydawało, krzyku mojej księżniczki. Wykazując się nader nierozważnym męstwem nie przywdziałem nawet zbroi i, pardon maj frencz, w gaciach wparowałem do kuchni gotów gołymi ręcyma rozprawić się z krwiożerczą bestią.
Potwora jednak nie było. Był za to piękny, nieśmiało jeszcze spoglądający na świat Kwiat. Moje zdziwienie było tak duże, że gdyby nie fizyczne ograniczenia ludzkiego ciała, to brwi wylądowałyby mi prawdopodobnie na potylicy.
Dziwne i nieprzewidywalne są zrządzenia losu.
Póki co nie uszczęśliwiamy go na siłę, niech nabiera sił w takich warunkach w jakich powrócił do nas z krainy ciemności.
Tylko niech mi ktoś teraz powie, czy on tam powinien zostać?
Bez wody, światła, temperatury pokojowej i całej reszty różnych "optymalnych" warunków? A może on to lubi?
Może to taki sado-maso kwiatek?
Ładne kwiatki...

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Asia chciała dodać komentarz a ja sprawdzam jak to zrobić. Tatuś

Anonimowy pisze...

Moje gratulacje!!! Mi tez jeden badyl odżył i pięknie kwitnie. Kwitłby jeszcze piękniej gdyby nie mały wypadek podczas przeprowadzki - został mu utrącony jeden kwiatostan. :-( Z tym, że ja mam ich (badyli) jeszcze 5, więc cierpliwie czekam.
Możecie go w bardziej przyjazne otoczenie przestawić. Storczyki (inne rośliny zresztą też) wystawione na trudne warunki krzykiem rozpaczy postanawiają poraz ostatni zakwitnąć.
No to teraz wiecie dlaczego lubię "orchidee". Po długich chwilach oczekiwania i właściwie utracie nadziei na dalszy żywot storczyka, ten piękny kwiat jakby zmartwych wstaje. Cieszy swego opiekuna swoimi pięknymi, dostojnymi i wyrafinowanymi kwiatami.

Mistrz Muto pisze...

Jako rzeczesz tak uczynimy, a kwiecie nasze po wsze czasy wspominane będzie.