niedziela, grudnia 06, 2009

Etyka sceptyka

Ameryka Północna to ciekawy kraj, nie da się jej lubić ale nie można też nie doceniać. Przyznaję, że chłopcy niektóre sprawy nieźle sobie poukładali. Dajmy na to możliwość odwołania ze stanowiska polityka jeśli nie zrealizował obietnic wyborczych w zakładanym terminie lub budowanie czteropasmówek gdzie popadnie, nawet w najbardziej zapyziałej teksańskiej dziurze.
Chociaż USA ma wad znacznie więcej niż zalet, to z jednego amerykańskiego wynalazku czerpie garściami cały świat – chodzi o tzw. „amerykańskich naukowców”. Bez ich kolejnych „odkryć” świat byłby szary i nijaki a oglądanie wieczornego wydania wiadomości straciłoby urok. Któż inny powiedziałby plebsowi czy w tym roku masło jest „zdrowsze” od margaryny lub na odwrót? Ale mniejsza z tym.
Niedawno natknąłem się na jedno z takich badań, w którym kolesie biorą pod lupę wpływ etyki na stabilność zatrudnienia i produktywność pracowników. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć czym zajmuje się etyka, a w szczególności etyka biznesu, przejdę więc od razu do streszczenia wyników.

Zacznijmy od procentów:
  • 94%, czyli znakomita większość badanych pracowników uważa, że etyczność firm, w których pracują jest dla nich ważna lub nawet krytyczna
  • 82% wolałaby otrzymywać mniejsze wynagrodzenie za pracę w firmie praktykującej zachowania etyczne
  • 21% odczuwa nacisk na zaangażowanie się w nielegalne praktyki
  • 80% wymienia brak aprobaty dla zachowań nieetycznych wśród swoich współpracowników, przełożonych lub kierownictwa najwyższego szczebla jako powód do zmiany miejsca zatrudnienia.
  • 36% deklaruje gotowość do zmiany miejsca zatrudnienia z powodu niskich standardów etycznych obowiązujących w danej organizacji
  • 56% określa swoje miejsce zatrudnienia jako organizację posiadającą kulturę etyki, mimo to 20% z nich było w ostatnim półroczu świadkami nieetycznych lub nawet nielegalnych zachowań a 11% z nich zostało przez takie praktyki bezpośrednio dotkniętych.
  • 12% doświadcza nieetycznych, nielegalnych lub dyskryminujących zachowań przynajmniej raz w tygodniu
Dalsze badania prezentują uśrednione wyniki w podziale na regiony (stany USA), wiek, płeć, stanowisko itp. Wszystkie one potwierdzaj jednak wniosek, że firmy postępujące etycznie cieszą się z tego tytułu wieloma wymiernymi korzyściami, włączając w to przyciąganie i utrzymywanie w organizacji utalentowanych pracowników. W Polsce nie byłoby to pewnie aż tak widoczne ze względu na wciąż niepewny rynek pracy skutkujący powszechnym brakiem szacunku dla pracownika.

Z powyższego wynika, że dla znakomitej większości pracowników etyczne zachowania wydają się być bardzo ważne. Badania te są oczywiście nieco obszerniejsze ale nie będę ich tutaj wszystkich przytaczać bo powyższe podsumowanie nakreśliło już mniej więcej obraz sytuacji.

Dodam jeszcze że dowiedziono, że etyka "jest dobra" bo skutkuje zwiększeniem stopnia społecznego zaufania. Z kolei jednostki organizacyjne w krajach charakteryzujących się wysokim poziomem społecznego zaufania poświęcają mniej czasu i środków na zabezpieczanie się przed „wykorzystaniem” podczas transakcji handlowych lub ochronę własnych aktywów. Wysoki poziom zaufania zachęca również organizacje do bycia bardziej innowacyjnymi oraz inwestowania w kapitał ludzki.

Badania te pochodzą z Hameryki z 2007 roku ale śmiem sądzić że (przynajmniej w kulturze europejskiej) ich wyniki nie odbiegają zbytnio od bieżącej sytuacji w innych krajach.

Po zapoznaniu się z tym raportem pierwsze pytanie które przyszło mi do głowy to:

Skoro wszyscy pragniemy żyć w wysoce etycznym otoczeniu to skąd tak wielki odsetek osób które spotkają się na co dzień z nieetycznym zachowaniem?

Odpowiedź wydaje się prosta – nieetyczność jest immanentną częścią ludzkiego charakteru. Wszyscy wiemy, że jest „zła”, ale czy to coś zmienia? Jak widać niewiele.

W konsekwencji pojawia się zatem nowe pytanie o to, czy etyka, jako dziedzina nauki/filozofii ma w ogóle rację bytu? Dla idealistów, którzy wierzą w możliwość zmiany ludzkiej natury zapewne tak. Mnie to jednak jakoś nie przekonuje...

Źródło: Reliable Plant

poniedziałek, listopada 09, 2009

Słowo(prze)twórstwo, czyli "można i tak, można i tak"

Pacholęciem będąc nie miałem dostępu do takiej obfitości zabawek w jakiej dzieciaki mogą się pławić w dzisiejszych czasach. Wtedy mi to specjalnie nie przeszkadzało a z perspektywy czasu uważam, że w znacznym stopniu przyczyniło się do rozwoju mojej wyobraźni i kreatywności.

Wymogiem tamtych czasów było aby średniowieczne warownie, skalne urwiska, jaskinie czarnoksiężników, zdradzieckie moczary, machiny oblężnicze, armaty i inne niezbędne młodemu zdobywcy rekwizyty powstawały z dostępnych akurat pod ręką elementów wyposażenia domostwa. Po świecie z kartonowych pudełek, puszek, ołówków, pomiętolonej gazety, koca, latarki i taboretu wędrowały drużyny, których członkom nie przeszkadzał fakt, że pochodzą z kompletnie innych bajek. Zupełnie zwyczajnym widokiem był szturm plastikowych żołnierzyków wspieranych oddziałem składanych Indian na bazę złowrogich ludzików Lego, którym przewodził Boba Fett.

Nie o zabawkach jednak miało być, jeno o ewolucji polskiego języka. W takiej bowiem oto uroczej scenerii zrodziły w mojej młodzieńczej głowie dwa Słowa, które sam wymyśliłem (jestem o tym przekonany do dziś) i planowałem w glorii chwały rozgłosić wszem i wobec.

A były to:

Wulkanizacja – czyli mroczna, kamienna równina z jeziorami płynnej lawy – takie wulkaniczne bagnisko, okrrropnie niebezpieczne,

i

Totalizator – okrutny władca trzymający za mordę „totalnie wszystko”, często przybierał postać Lorda Vadera mieszkającego, a jakże – w ponurym zamczysku za wulkanizacją.

Byłem z tych Słów bardzo dumny.

Na pierwszego powiernika mojej słowotwórczej kreatywności wybrałem Babcię W. i z niecierpliwością wyczekiwałem terminu naszych odwiedzin. Jakże byłem zrozpaczony gdy w czasie tegoż oczekiwania okazało się, że bezwzględny Totalizator losuje w telewizorze kolorowe piłeczki. Pierwsze słowo było zatem spalone, ale dramatu nie ma - jest jeszcze drugie. Jak już otrząsnąłem się po tym przygnębiającym wydarzeniu dostałem kopa z drugiej strony. Nietrudno się domyślić co zobaczyłem przez okno naszego srebrno-błękitnego peżota 305 podczas podróży do Babci W. - oczywiście kilka zakładów zajmujących się, o zgrozo, wulkanizacją.

Ta smutna historia przypomniała mi się podczas niedawnej dysputy na temat czystości naszego rodzimego języka. Nie jestem zatwardziałym purystą językowym ani zapalonym polonistą. Podejrzewam, że nie jestem nawet poprawnym użytkownikiem polskiego języka (chociaż staram się go nie kaleczyć), uważam jednak, że jest to za nasz wielki dorobek kulturalny, który należy pielęgnować i z rozwagą rozwijać.

Nie śledzę oficjalnego procesu słowotwórstwa ale zakładam, że odpowiednie organa się nim zajmują. Na co dzień spotykam się natomiast ze słowotwórstwem uliczno-medialnym i nie jestem tym zjawiskiem zachwycony. Na porządku dziennym jest upraszczanie polszczyzny (kwiatki typu „wezme se” czy „włanczać”) co mnie aż tak bardzo nie razi bo taki już niestety jest charakter tzw. języka codziennego i czasem sam z tego korzystam. Bardzo mi się natomiast nie podoba wszechobecne i bezkrytyczne zapożyczanie z języka angielskiego. Nie mam nic przeciwko włączaniu do naszego języka słów obcych opisujących zjawiska, dla których nie mamy adekwatnych odpowiedników (np. komputer) ale dlaczego coraz częściej sklepy starają się nakłonić mnie do zakupu „sandwiczy” zamiast kanapek a gazety zachęcają ciekawym „kontentem” a nie artykułami? Takie przykłady można rzecz jasna mnożyć bez liku.

Oczywistym jest, że nie ma sensu walczyć z różnymi żargonami branżowymi czy slangami subkulturowymi a odcięcie się danej społeczności od wpływów innych kultur nie dość, że jest fizycznie niemożliwe to byłoby katastrofalne w skutkach. Naleciałości zewnętrzne są więc nieuniknione.

Z drugiej strony trzeba przyznać, że „polska język jest trudna język” co nie zwalnia to nas od jego szanowania. W tym miejscu mogę polecić dość ciekawy artykuł prezentujący ranking języków pod względem trudności w ich przyswojeniu. Zgadnijcie, który z nich jest uznawany za najtrudniejszy na świecie?

I tu dochodzę do sedna. O ile statystycznemu Polakowi jestem w stanie wybaczyć językową niestaranność to do czołowych krzewicieli piękna i /lub poprawności rodzimej mowy mam głęboki żal. Osoby publiczne (politycy, artyści, dziennikarze itp.), które niewiadomo dlaczego przez sam fakt pojawiania się w mediach są wciąż traktowane jako wykładnie cnót wszelakich, posługują się językiem coraz bardziej grubiańskim i niechlujnym.
Największą przewiną obarczam jednak udzielających się w mediach polonistów, którzy nie dość, że nie zwalczają stanowczo wszystkich powyższych zjawisk, tłumacząc je „naturalną ewolucją języka”, to jeszcze rozluźniają atmosferę powtarzając do znudzenia „… można i tak, można i tak …”. No normalnie maść na szczury*, bulwa! Kiedyś oglądałem ich z przyjemnością ale teraz mnie irytują.

Jako naród nie jesteśmy specjalnie dumni z naszego dorobku kulturalnego, nie potrafimy się nim chwalić, promować go na świcie ale za to chłoniemy jak gąbka wszystko co obce, a najlepiej „zachodnie”. Mam wrażenie, że powoli się to zmienia ale z przestrzeganiem (że nie wspomnę o egzekwowaniu) zapisów ustawy o ochronie języka polskiego wciąż jest fatalnie. W takim stanie rzeczy, jeśli nie media (przynajmniej publiczne) oraz takie postaci jak profesorowie Miodek i Bralczyk, to kto ma dbać o czystość naszego języka?

Tak mi smutno że chyba pójdę gżegżółkę rzeżuchą nakarmić.

A tak przy okazji, polecam zapoznać się z zamieszczonym w serwisie ciekawnik.pl rankingiem błędów językowych. Daje do myślenia.

* Historia Maści Na Szczury

Babcia K. opowiedziała mi drzewiej krótką historyjkę, która z niewiadomego powodu na zawsze zapadła mi w pamięć.
Na jednym z bazarów powojennej Warszawy pewien jegomość sprzedawał nieciekawie prezentujący się specyfik.
- Maaaaść na szczury, maść na szczuryyy! - reklamował swój towar donośnym krzykiem.
Zaintrygowana Babcia K., która oczywiście wtedy jeszcze nie była babcią, podeszła bliżej handlarza aby stać się mimowolnym świadkiem jego krótkiego dialogu z pewnym równie zainteresowanym przechodniem:
- Możesz mi Pan powiedzieć jak taka maść działa? – zapytał potencjalny klient
- Naturalnie! Dzięki tej wspaniałej maści pozbędziesz się Pan kłopotu z gryzoniami raz na zawsze! A działa to tak: łapiesz Pan taką gadzinę, smarujesz ją Pan tą cudowną maścią i puszczasz wolno, a po kilku dniach szczur sam zdycha.
- Przecież to bez sensu! Co ja go będę jakimś paskudztwem smarował, jeszcze mnie dziabnie i jaką cholerą zarazi! Jak już go złapię to wolę szpadlem przejechać i kłopot z głowy!
- Można i tak, można i tak – odpowiedział rezolutny sprzedawca, i powrócił do nawoływania - Maaaść na szczury, maść na szczuryyy!

sobota, października 31, 2009

Budzik

Tych, którzy mnie znają przekonywać nie trzeba a ci, z którymi jeszcze nie miałem przyjemności muszą uwierzyć mi na słowo - co jak co, ale spać to ja lubię.

Niestety ramy czasowe, w których mogę oddawać się tej błogiej czynności są dość ograniczone. Wiadomo - wstać do roboty trzeba wtedy kiedy trzeba a nie wtedy kiedy się zachce (chociaż podobno są gdzieś tam szczęśliwcy, którzy tak właśnie mają). Mój zegar biologiczny podziela moje upodobania i nie jest w stanie samodzielnie poradzić sobie z tak trudnym wyzwaniem jak automatyczna pobudka o 6:00, więc muszę go wspomagać jakimś urządzeniem. Podobnie jak wielu z Was do porannego zwleczenia się z wyra zmusza mnie irytująca melodyjka w telefonie komórkowym. To rozwiązanie ma jednak dwie powszechnie znane wady.

Po pierwsze każda szanująca się komórka stawia sobie za punkt honoru aby w godzinach wieczornych jak najlepiej się ukryć. W tym celu często stosuje podstępny kamuflaż przykrywając się gazetą, poduszką, ręcznikiem lub jakąś nieostrożnie pozostawioną na wierzchu częścią garderoby. Potrafi również ze zwinnością wietnamskiego partyzanta niepostrzeżenie wpełznąć do czyjejś torebki lub kieszeni, skitrać się pod łóżkiem albo udawać niewidzialną wśród tomkowych zabawek. Poprzedzające wieczorne ablucje poszukiwania telefonu są więc codziennym rytuałem i często kończą się dzwonieniem do samego siebie z innego aparatu.

Druga wada, jeszcze gorsza, to funkcja tzw. drzemki. Podejrzewam, że to diabelstwo wymyślono pierwotnie jako formę wymyślnej tortury. Przez syndrom "jeszcze tylko chwileczkę" prawie przestałem już kontrolować świadomą obsługę aparatu i "aktywuję drzemkę" praktycznie nie przerywając snu. Nie zliczę poranków, w których budziłem się nagle z przeraźliwym przeczuciem, że już dawno powinienem być gdzie indziej. Co się w takich przypadkach dzieje nie trudno sobie wyobrazić.

W chwili desperacji postanowiłem wypowiedzieć wojnę komórkowemu sadyście i za niecałe dwadzieścia złociszy zakupiłem prosty budzik elektroniczny. Jako szanujący się facet pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po odpakowaniu tego ustrojstwa było wyrzucenie instrukcji obsługi. Nie będę się przecież poniżał studiowaniem jakichś głupich obrazków. W końcu takie małe beleco z dwoma mikrymi guziorkami nie może stanowić dla mnie intelektualnego wyzwania. Wieczorem tegoż samego dnia okazało się, że twórcą programiku sterującego tym badziewiem był jakiś skandynawski psychopata i aby uzyskać pożądany efekt guziory wciskać trzeba czasem jednocześnie, potem na przemian po czym znów jednocześnie itd. Aktualną godzinę ustawiłem - to był pikuś ale dalej było już tylko gorzej. Cholerstwo dzwoni kiedy chce a jak nie chce, to nie dzwoni w ogóle. Po ostatniej próbie konfiguracji mój nowy budzik nie dzwoni wcale ale za to nie wiadomo po co pika donośnie o każdej pełnej godzinie. Jednym słowem - porażka. Wygląda na to, że jestem skazany na komórkę.

Budzik

Skąd mi się zebrało na te wynurzenia? Ano stąd, że przez tę idiotyczną zmianę czasu znowu trzeba było poprzestawiać wszystkie zegarki w domu a i tak przez pierwszą połowę niedzieli nie wiadomo było która aktualnie jest godzina. Przy tej okazji dokonałem jednak niezwykłego odkrycia (a właściwie to odkrycie odkryło mnie). Jest mianowicie w naszym przytulnym domku jeden niezawodny budzik, którego dokładność kontrolowana jest przez atomowy wzorzec częstotliwości a aktualna godzina synchronizuje się drogą radiową ze wzornikiem czasu z Mainflingen. To niezwykłe urządzenie zamontowane jest od nowości we wnętrzu naszego syna. Niezależnie od dnia tygodnia lub pory roku, punktualnie o 5:45 Tomasz otwiera oczy. Nie inaczej było w dniu przejścia na "czas zimowy". O ustalonej godzinie ten mały harpagan wygramolił się ze swojego łóżeczka, przetruptał do naszego, odgrzebał nas z przytulnej pościeli po czym z triumfalnym okrzykiem "TATA!" usiadł mi na głowie.

Póki co takie sytuacje szczerze mnie radują ale gdy pomyślę, że on nie ma funkcji drzemki to zaczynam się bać.

wtorek, października 27, 2009

Puci, puci zasrańcu

Wszystkich właścicieli kochanych czworonogów, którzy w dupie mają sprzątanie gówien po swoich milusińskich serdecznie zapraszam na bezpłatne wasztaty zatytułowane "7 sposobów na wydłubanie psiego gówna z dziecięcych bucików". Zapewniam miłą atmosferę, herbatkę owocową i przybory do wydłubywania.

W przypadku wysokiej frekwencji na warsztatach rozważam uruchomienie zajęć zatytułowanych "Jak usunąć psie gówno z dziecięcych spodenek" oraz "Domowe sposoby na odkażanie i pozbywaniu się smrodu psiego gówna z dziecięcych rączek".

Rodziców biorących udział w warsztatach proszę o upaskudzenie potomstwa we własnym zakresie. Można to zrobić przed samymi zajęciami - wystarczy pozwolić dziecku pobiegać po trawniku pod moim blokiem.

wtorek, października 13, 2009

Czar czwarty - Syberia

Jeszcze przed publikacją poprzedniego wpisu uświadomiłem sobie, że zalegają mi jeszcze dwa magiczne zaklęcia syberyjskich szamanów. Pierwsze z nich opiszę dzisiaj a drugie za czas jakiś – nie wiem jaki ponieważ jeszcze nad nim „pracuję”.

Tematyka czwartego zaklęcia może nie jest zbyt ambitna ale swego czasu dostarczyło mi ono kilkanaście wieczorów niezobowiązującej frajdy i na dodatek idealnie wpasowuje się w syberyjską tematykę.

Gier komputerowych tykam się z rzadka albowiem czasu na to nie staje a na dokładkę moja, jak to się fachowo mówi, „platforma sprzętowa” dawno już przestała być kompatybilna ze współczesnymi tytułami. Gdy więc natrafię na jakieś ciekawe wykopalisko z czasów Pentiumów IV to pogrążam się na kilka dni w zmurszałym świcie pikselozy.

Takim tytułem, który nie dość że u mnie „śmiga” to jeszcze stosunkowo ładnie wygląda jest Syberia (cz. I i II).

Gracz wciela się w niej w postać młodej prawniczki, która podczas podróży służbowej zostaje wplątana w historię życia zdziwaczałego naukowca i konstruktora, obsesyjnie zafascynowanego nieodkrytymi przez współczesną cywilizację obszarami Syberii.

Rozgrywka przez cały czas płynie powolnym, melancholijnym niemalże rytmem fabuły przeplatanej spokojnymi wydarzeniami i dziwacznymi postaciami (automatowy!). Nie będę się tutaj rozpisywał o jej niuansach ani o tym, że gra opowiada o miłości, śmierci, pasji, uporze w dążeniu do celu itp. Powiem tylko, że Syberia urzeka klimatem oraz oferuje bardzo ciekawy i oryginalny scenariusz. Idealna pozycja na zimowe wieczory.

Dla przygodówkowych purystów ta gra na pewno nie jest atrakcyjnym tytułem. Brak w niej, charakterystycznych dla klasyków tego gatunku, przyprawiających o bezsenność i ból żołądka łamigłówek albo lokacji wymagających przeszukiwanie każdego piksela w poszukiwaniu kluczowego przedmiotu. Zagadki w Syberii są łatwe, przyjemne i zazwyczaj logiczne co sprawia, że gra jest do przejścia w 2-3 wieczory (wyjadaczom pewnie wystarczy jeden). Syberia jest więc raczej interaktywnym opowiadaniem niż klasyczną grą przygodową. Biorąc pod uwagę krótki czas potrzebny na ukończenie obu części powinna była od początku być wydana jako jedna całość. Teraz już spokojnie za kilka miedziaków można kupić obie części w dwupaku Kolekcji Klasyki.

Gierka graficznie nikogo już dzisiaj nie rzuciłaby na kolana, ale moje wymagania spełnia z nawiązką. Jak na lata 2002/2004 lokacje zaprojektowane i wykonane są na bardzo wysokim poziomie. Dopieszczona i bogata w detale prerenderowana grafika razem ze świetną oprawą dźwiękową wciągają w mroczny, mroźny i przyjemnie steampunkowy klimat.

Jeśli nie mieliście okazji grać w Syberię, lubicie (łatwe) przygodówki i nie odrzuca Was od grafiki sprzed 6-8 lat to z czystym sumieniem mogę Wam ten tytuł polecić.

Ostatnio gdzieś wyczytałem, że na przyszły rok zaplanowane jest wydanie części trzeciej i podobno nie będzie wersji na PC. Ucieszyło mnie to tym bardziej, że będzie to kolejny powód do zakupu konsoli. Dla Tomka oczywiście ;)

poniedziałek, września 14, 2009

Czar trzeci - Benjamin Button

Ociężały zaduch letniej nocy, kojące właściwości zimnego piwka (i kolejnego, i kolejnego…) oraz wspaniałe obrazy malowane obiektywem kamery Claudia Mirandy sprawiły, że „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” oglądałem jak zaczarowany.

Film jest zrealizowany naprawdę wspaniale. Zdjęcia, scenografia, muzyka, kostiumy i aktorzy są po prostu piękne. Baśniowy klimat tej historii urzeka, snuje się niczym miękka mgła przez plażę o zachodzie słońca, przez pokład holownika na wzburzonym morzu, przez syberyjską zamieć i skrzypiące pokoje starych drewnianych domów. Jest tu miejsce dla wzruszenia i zadumy, jest miejsce dla śmiechu i miłości. Wszystkie elementy tego dzieła są stonowane, wyważone i dopracowane. I wszystko byłoby nieskazitelnie piękne, gdyby nie to, że „Ciekawego przypadku...” za cholerę nie da się oglądać na trzeźwo.
Nieprawdopodobna historia Benjamina Buttona wydaje się być nader ciekawym pomysłem na scenariusz, więc to co wkurzyło mnie najbardziej to niewykorzystanie tego potencjału. Film ten, pomimo wszystkich powyższych zalet, dość szybko nuży i wlecze się niemiłosiernie. Gdyby nie nocne ząbkowanie Tomka, które zapewniło nam dwie orzeźwiające przerwy w seansie, to po jakiejś półtorej godziny słychać by było pierwsze chrapnięcia. A to była dopiero połowa filmu...
Na domiar złego obraz Finczera cierpi na nieproporcjonalny nadmiar taniego sentymentalizmu (co Małżowince ewidentnie nie przeszkadzało i pochlipywała cichutko do samego końca) nad niedoborem dramaturgii. Nie jestem reżyserem ani scenarzystą więc zapewne "się nie znam", może takie są prawidła kanonu, może taki nieco senny rytm opowieści był celowy, może twórcom zależało na uzyskaniu atmosfery baśni opowiadanej półgłosem przy kominku, może... ale filmowi trwającemu prawie trzy godziny przydałyby się kilka orzeźwiająco żywszych momentów.

Odczucia z obcowania z „Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona” mam więc ambiwalentne. Z jednej strony zachwyca oprawa wizualno-dźwiękowa, świetnie wpasowująca się w moje gusta, z drugiej strony razi pretensjonalna historyjka bez ciekawej puenty (bo jeśli Carpe Diem ma być tu puentą to sto razy bardziej wolę „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”).

Mógłby to być film wybitny a jest "tylko" bardzo dobry. Odczuwam jednak silną potrzebę posiadania tego obrazu w domu i wracania do niego raz na jakiś czas. Ciągnie mnie do niego jakiś magiczny magnetyzm. Właściwie to już bym go obejrzał ponownie. Pod jednym wszakże warunkiem - wyłącznie z czteropakiem pod pachą.

środa, września 02, 2009

Czar drugi - Evangelion

„Evangelion”, czyli najnowsze dzieło Behemoth'a nie jest daniem dla każdego. Nieostrożnym słuchaczom potrafi odgryźć łeb zaraz przy kolanach, przeżuć, wypluć i podeptać. Tym, którzy padną przed nim na kolana dostarczy jednak niezapomnianych przeżyć.

Po nieco hmm… pompatycznym „The Apostasy” panowie wracają w rejony bardziej surowe i dzikie a z głośników wieje mrozem syberyjskiej nocy. Tutaj nie ma miejsca na kompromisy i dziecięce chórki. Jest rzeźnia i mroczny mistycyzm. Jest piękno brutalnej przemocy. Są miażdżące riffy, piekielnie szybka perkusja i nieludzki wokal. Klimat tej płyty potrafi spopielić szpik w kościach.
Realizacja albumu stoi na najwyższym światowym poziomie a instrumenty brzmią świeżo i potężnie. Nic dziwnego, że na zachodzie Behemoth zaliczany jest do światowej czołówki black/death’owego łomotu.

Z nieukrywaną przyjemnością obserwuję kolejne kroki w nieustającej ewolucji tej kapeli. Behemoth z płyty na płytę jest coraz lepszy a każde nowe wydawnictwo mianowane jest najlepszym w dorobku. Nie inaczej jest i tym razem. Z pozycji fana tej kapeli nie mogę być oczywiście zupełnie obiektywny i chociaż po pierwszych przesłuchaniach nie mam wątpliwości, że jest to płyta świetna, to jednak na pewno nie idealna. Ma swoje mankamenty, sporadycznie trochę przynudza, czasem pozostawia lekki niedosyt, po wstawce z Maleńczukiem też spodziewałem się czegoś więcej, ale to wszystko nie ma większego znaczenia, bo poziom "Evangelion" maluje przed bandą Nergala kapitalne perspektywy. Panowie po raz kolejny podnieśli własną poprzeczkę. Oby tak dalej.

czwartek, sierpnia 27, 2009

Czar pierwszy - Biała Gorączka

Sceneria, w której pochłaniałem kolejne strony książki pt. „Biała Gorączka” Jacka Hugo-Badera, była co najmniej niestosowna do opisywanej rzeczywistości. Wieczorami, na balkonie, w cieplusim i milusim dresiku, przy świeczce o zapachu truskawek, popijając zimnego browarka, słuchając szumu morza i popiskiwania nietoperzy czytałem o przeraźliwym zimnie, codziennej walce o życie, prawnych absurdach, społecznych zawiściach, wszechobecnym alkoholizmie, korupcji, nędzy, patologii, brudzie, narkomanii, zacofaniu, podłości, prostytucji, śmierci, nieufności, milicji i całej masie innych, hipnotycznie wręcz tragicznych zjawisk malujących summa summarum jeden obraz – upadku rosyjskiego imperium.

Autor w bardzo ciekawy, choć momentami przytłaczający sposób, ukazał rzeczywistość Rosji i poradzieckich republik składając swoją opowieść z przysparzającego o zawrót głowy kalejdoskopu indywidualnych historii napotkanych ludzi.

Z drugiej strony upchanie na niespełna 400 stronach takiej masy ludzkiego smutku z czasem wywołało u mnie nieprzyjemne zobojętnienie. Dla lepszego efektu książka Pana Jacka powinna być dawkowana porcjami lub chociaż przetykana jakimiś lżejszymi, bardziej optymistycznymi obrazami. Nie wierzę, że takich nie było w trakcie Jego podróży. Chciałbym nie wierzyć.

Pierwsza moja myśl po zamknięciu ostatniej strony to wrażenie, że współczesna Rosja to chyba najsmutniejszy kraj na świecie. Kraj dumnych ludzi, którym wciąż nieznośnie ciąży jarzmo totalitaryzmu i dla których świat zmienił się na gorsze zbyt szybko aby mieli szansę odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
W tym świetle inaczej też postrzegam ostatnie, żałosne publikacje rosyjskich mediów, próbujące wybielić postać Stalina i nagiąć na swoją korzyść powszechnie znaną historię II wojny światowej. Po lekturze tej książki gniew na takie wypowiedzi ustępuje pola współczuciu. Żal mi tego narodu, który upokorzony przez historię snuje sen o odbudowaniu mocarstwa i w rozpaczliwym poszukiwaniu autorytetów i symboli wyolbrzymia ostatnie zręby swej dawnej świetności. Niestety, w Rosji potężne zostały już tylko złoża gazu ziemnego i ropy. Cała reszta zardzewiała. Wychudzony Car musi odłożyć na zimny kominek koronę z pajęczyn, zrzucić cuchnące pleśnią i moczem szaty, zakasać rękawy i wziąć się do poważnej roboty. A będzie jej miał bez liku jeśli chce przywrócić swemu pałacowi blask godny dawnej chwały.

Z drugiej strony „Biała Gorączka” rozbuchała we mnie płomyk dziwnej fascynacji Syberią, który tlił się we mnie od wielu lat i na pewno znajdzie swoją kontynuację. Wizja tego surowego świata, emanującego pierwotną magią i nieokiełznaną, przytłaczającą siłą przyrody działa na mnie odurzająco. I chociaż nie sądzę aby było mi to kiedyś dane to serce wyrywa mi się do samotnej podróży nad brzegi Bajkału.

Polecam tę książkę z całego serca, choć nie jest to przyjemna historyjka, którą czyta się lekko i równie łatwo zapomina. Słowo pisane z czasem zanika ale malowane nim w wyobraźni obrazy pozostają w głowie na długo i powracają w najmniej spodziewanych momentach. Warto im poświęcić kilka wieczorów choćby po to aby wybrać się na krótki spacer po świecie, którego nie zobaczymy w telewizji zakutej w karby politycznej „poprawności”.

wtorek, sierpnia 25, 2009

Magia syberyjskich nocy - Prolog

Sporo czasu minęło od mojego ostatniego wpisu i to nawet nie dlatego, że pisać nie ma o czym – po prostu się nie chce. Przyznaję to bez bicia i posypuję głowę popiołem z gruszek. Postanawiam jednak poprawę w postaci cyklicznych wpisów łikendowych.

Pierwsze wakacje z dzieckiem, a szczególnie z pierwszym, to czas magiczny, o którym pisać i opowiadać można by długo i z pasją. Takiej opowieści nie potrafię niestety przełożyć na krótką formę blogowego posta. Proponuję zatem rozprawić się z kilkoma wydawnictwami, które urzekły mnie tego lata. Każde z nich inspirowała inna Muza i echo każdego z nich odbijało się będzie w mojej świadomości jeszcze przez długi czas.

Zapraszam na trzy magiczne zaklęcia.

wtorek, maja 19, 2009

Druk zacięty

Najpierw wstęp:

Postawiliśmy we fabryce nowiuśkie drukarki - wielkie, piękne, błyszczące, z panelami dotykowymi, kontrolą wydruków, dziurkowaniem, zszywaniem, składaniem, skanowaniem i wysyłaniem mejli. Produkt najnowszej myśli technologicznej.
No po prostu cud mniód.

A teraz zagadka:

Jak to jest, że ludzkość opracowała technologie umożliwiające przetwarzanie niewyobrażalnych ilości danych w mgnieniu oka, eksplorację innych planet, wyleczenie każdej prawie choroby, swobodne porozumiewanie się bez ograniczeń geograficznych, produkcję substancji niewystępujących w przyrodzie i cholera wie co jeszcze, a papier w drukarkach jak się zacinał tak się zacina?

Update:

No proszę, kilka dni po powyższym poście natrafiłem na kogoś kto mnie rozumie.
A właściwie Boing Boing natrafiło a ja za nimi.
Teoria Wszystkiego

wtorek, kwietnia 21, 2009

Tydzień blaszanych sukcesów

Sukces pierwszy

Trochę długo to trwało, ale w końcu się udało (chociaż niechciane - wyszło rymowane).
Z powodów, o których nie będę się tutaj rozpisywał przeniosłem się z laptopa z powrotem na blaszaka. Głównym powodem tego, że operacja ta tak nieprzyzwoicie się przedłużała była, skłonna przyprawić o nerwicę nawet niespotykanie spokojnego człowieka, tragiczna wręcz jakość połączenia wifi pomiędzy linksysowym routerem a dołączonym do niego "gratisowym" adapterem na USB. Tak się składa, że oba urządzenia dzieli całe nasze mieszkanie po przekątnej a do tego po drodze ktoś zupełnie bez sensu postawił dwie ściany, zabudował kuchnię i nastawiał różnych zbędnych gratów. O ile karta bezprzewodowego netu wbudowana w laptopa radzi sobie w tych warunkach całkiem nieźle o tyle ten zewnętrzny adapter ledwo zipie, oferując zabójczą jakość połączenia na poziomie max 15% i do tego zrywając połączenie co kilka minut. Poszukiwanie wyjścia z tej dramatycznej sytuacji zajęło mi trochę czasu (z rozpaczy chciałem już nawet kłaść kable) a rozwiązanie niespodziewanie przyszło samo.

Przeszukując sieć pod kątem czegoś zupełnie innego trafiłem na filmik, na którym jakiś majster spotkał się z tym samym problemem co ja i wpadł na pomysł genialny w swojej prostocie. Z durszlaka, kawałka alu folii i przedłużki USB sklecił prowizoryczną antenę zbiorczą i wcisnął w jej środek podobny do mojego adapter wifi. Spróbowałem, co mi tam, dwie minuty roboty a koszt żaden. "Wifi booster" wygląda osobliwie ale działa! Z 5%-15% siły sygnału zrobiło się 56% - 60%! A można jeszcze dorobić antenę kierunkową na router (to też jest na jutjubie), ale już mi się nie chciało. Wsunąłem za zasłonę i się cieszę. Tylko durszlak muszę Małżowince odkupić ;)

Nie mogłem znaleźć ponownie tego samego filmiku, żebym wam pokazać, ale na jutjubie jest kilka podobnych więc poniżej zamieszczam jeden z nich. Idea jest ta sama.




Sukces drugi

Podbudowany powyższym osiągnięciem zabrałem się z zapałem do reinstalacji systemu i migracji danych. Zajęło mi to kilka ostatnich dni bo to trzeba wszystkie te mejle, ustawienia, konfiguracje i gigabajty bzdetów przewalić na drugą maszynę i uporządkować.
Koniec końców zbliżam się do końca.
Jeszcze parę dni i wyjdę na prostą.

Dopiero w takich sytuacjach człowiek zdaje sobie sprawę ile danych (zazwyczaj nieaktualnych lub po prostu zbędnych) trzyma w zakurzonych czeluściach twardych dysków.


Sukces trzeci

Niemożliwe stało się prawdziwe - rozliczenie podatkowe - megagłupota, w której wszyscy musimy niestety brać udział, wypełniliśmy i wysyłaliśmy on-line, i to na ubunciaku! Oł jes! Tego mi było trzeba. Całą procedurą jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Instalacja aplikacji jest bezproblemowa i wygląda identycznie na windzie i na linuchu a obsługa samego formularza, chociaż trochę toporna, również nie sprawia trudności.
Kilka niedociągnięć jeszcze jest, np. brak możliwości zapisania rozliczenia w pdf'ie lub niejasny status sprawy po wysłaniu (jakieś potwierdzenie np. mejlem byłoby miłe) ale ogólne muszę przyznać, że "jestem na tak".
Pomijając oczywiście wątpliwą konieczność wysyłania do urzędasów informacji, które i tak się u nich znajdują...

poniedziałek, marca 30, 2009

Japońska metoda "na narciarza"

Pacholęciem będąc zaciągnięty zostałem, razem z resztą skazańców z podstawówki, na wycieczkę krajoznawczą do naszych serdecznych przyjaciół zza wschodniej granicy.

Z wyprawy tej zapamiętałem cztery rzeczy:
  • zaserwowanego w hotelowej restaurancji nielota, z którego ciekła rubinowa krew, przez co resztę dnia przemęczyłem się na głodniaka
  • zatracenie się w chwilowym bogactwie, gdy okazało się, że za skromne polskie kieszonkowe mogę wykupić cały zapas żetonów w rosyjskim salonie gier
  • nadzwyczaj sympatyczną nocną rewizję autokaru na granicy, podczas której bardzo miły jegomość, w mundurze co najmniej generalskim, uparcie kwestionował podobieństwo mojej fotografii do oryginału
  • niezwykłe pomieszczenie, które ze względu na przeznaczenie nazywane było "toaletą", co jednak kłóci się z powszechnie przyjętymi standardami sanitarnymi; aby dodać nieco kolorytu temu skromnemu opisowi dodam tylko, że w miejscu, w którym należało spodziewać się muszli klozetowej ziała piekielną ciemnością, cuchnąca i wydająca podejrzanie chroboczące dźwięki, owalna dziura

To właśnie wspomnienia związane z tym pomieszczeniem rozbudzili we mnie Japończycy z Georgia Max Coffee. Wymyślili oni sobie, że zrobią swoim gościom frajdę oklejając firmowe kibelki fototapetą ze skoczni narciarskiej. Dzięki temu, szczęśliwi klienci mogą przez chwilę poczuć niczym Simon Ammann tuż przed zjazdem. Należy jednak uważać bo "wiatry" bywają tam strrraszne.

Świetlane pasmo sukcesów w Pucharze Świata już za nami, eliminacje MŚ w nogę póki co idą równie wybornie. Na szczęście przed nami nowy, ekscytujący sezon Formuły 1 - nareszcie będzie na co popatrzeć (chociaż muszę się przyznać, że GP Australii bezwstydnie pijacko przespałem - ale obiecuję poprawę).

ZNALEZIONE NA BOING BOING

piątek, marca 13, 2009

Karma Coma

I, patrząc na nich z troską, rzekła Wyrocznia Wielka, Panią Doktor przez prosty lud zwana:
- Nim piąty miesiąc minie strawę inszą podawać Mu będziecie, albowiem żelastwo we krwi Jego potencyjał swój zwiększyć powinno a specyjałów medycznych nie ma sposobności w trzewia Jego nicponiowate wprowadzić, gdyż pluciem, parskaniem i nieszczęściem straszliwym każda taka próba skończyć się niechybnie musi.

I nadejszła chwila, przez Wyrocznię Wielką zapowiedziana, gdy specyjał tajemny, kaszką również zwany, podany Smykowi miał zostać. I przyjął Smyk wolę mędrców z ufnością i radością.

I nim pierwsze łyki strawy zasiliły ciało Jego niezadowolenie swe okrutne okazał. I każda porcyja kolejna gniew Jego wzmagała i z protestem, raniącym do krwi serca rodziców troskliwych, się spotykała. Albowiem wiedzieć musicie, że Jego Ekscelencyja, z powodu wieku bardzo młodego posturą nikczemną jeszcze obdarzon, duchem wielki jest niczym Mały Rycerz a gniew swój rzadki, gdyż w charakter wyjątkowo łagodny los go był wyposażył, z gwałtownością i stanowczością zwyczajny jest okazywać.

I na nic zdały się występy kuglarzy wybornych, przed oblicze Jego z najdalszych krańców świata na tę okazyję sprowadzonych, ani popisy głupków dworskich w kolorowe surduty przybranych, ani melodyji słodkich chóralne wyśpiewywanie, ani zwierzyny drapieżnej tresury pokazywanie - smakiem pokarmu niezwykłym i konsystencyją jego nieznaną wysiłki ich wszelakie zniweczone zostały. Albowiem powiadam wam, oto jest oblicze porażki nieszczęsnej.

Ale niechaj karmiący nie tracą nadziei i wysiłki swe zwielokrotnione poczyniają, albowiem zapowiedziany przez mędrców jest dzień, w którym strawa tajemna wprowadzona weń szczęśliwie zostanie i zasili energją cudowną ciało Jego, a przedmioty magiczne, smoczkami do kaszki również zwane, służyć im będą pomocą.

środa, marca 11, 2009

Dysputy motoryzacyjne

Zaczęło się niewinnie - ot, takie tam zwyczajne przeglądanie gazetek.

Skończyło się kąśliwą wymianą zdań pomiędzy zwolennikami klasycznej elegancji (Mistrz Muto wraz z Małżowinką) a ambasadorem kosmicznych technologii i nowoczesnych rozwiązań (Smyk).

Na szczęście po burzliwej dyskusji, obfitującej w strugi śliny i gwałtowne miętolenie kartek, porozumienie zostało ostatecznie osiągnięte i dżagi pozostały "lepsze" od beemek. Gdybyśmy więc kiedyś, zupełnie niespodziewanie, zostali milionerami, to wybór marki nowego samochodu mamy już odfajkowany.
Uff, jeden problem z głowy.

niedziela, marca 08, 2009

Mądrość przodków

Miłe Panie, Panny i Panienki,

Z okazji Dnia Kobiet składam wam męskie, a więc zwięzłe i bezpośrednie, życzenia nieustającego zdrowia, wspaniałego potomstwa, zamożnego mężczyzny, nienagannej cery i wytrwałości w wypełnianiu codziennych obowiązków.

Korzystając z tak pięknej okazji pozwolę sobie przełożyć na język Wiślan, zamieszczoną na powyższym obrazku leciwą już, lecz jakże ponadczasową myśl mędrców zza wielkiej wody.

"BO IM CIĘŻEJ ŻONA PRACUJE, TYM ŚLICZNIEJ WYGLĄDA!"

Buziaki, i pamiętajcie o witaminach ;)

poniedziałek, lutego 09, 2009

Kersy Śmersy

Skoczkowie , siatkarze, piłkarze ręczni i nożni, kierowcy, bokserzy i pływacy - to przykłady (zazwyczaj jednostkowe) polskich sportowców, którym sporadycznie zdarza się osiągnąć chwilowy sukces. Na bazie tych wydarzeń media tworzą coraz to nowe "małyszomanie", które potem, głównie dla własnych korzyści, eksploatują do granic przyzwoitości. Popyt na sukcesy narodowe jest ogromny więc publika łyka wszystko jak leci. Mnie jakoś te zrywy nie pociągają co nie znaczy, że nie sprawia mi frajdy oglądanie moich rodaków w chwilach ciężkiej walki i zasłużonego triumfu. Wręcz przeciwnie.

W wyścigi F1 dałem się jednak wciągnąć. Przyznaję, że wcześniej tego sportu nie dostrzegałem a zainteresowałem się nim dopiero po sukcesach Roberta Kubicy. Nie uległem co prawda "kubicomanii" ale odczuwałem wielką przyjemność z możliwości spędzenia dwóch godzin wśród ryku silników i pisku opon. Niestety nudne jak flaki z olejem pseudofachowe ględzenie różnych "komentatorzyn" i wałkowanie do znudzenia wciąż tych samych tematów nadal mnie irytują ale za jakiś czas pewnie się do tego przyzwyczaję.

Tak więc w tym roku po raz pierwszy z niecierpliwością czekam na rozpoczęcie nowego, sześćdziesiątego już sezonu Mistrzostw Świata Formuły 1 (już tyko niecałe dwa miesiące!). A ma to być sezon sporych zmian. Czekają nas nowości konstrukcyjne, przetasowania w klasyfikacjach kierowców i podobno większa widowiskowość. Z tej okazji zespół Red Bull'a przygotował dla fanów krótką i obrazową prezentację nadchodzących modyfikacji technicznych, z których główne to KERS, gładkie opony i wąskie spojlery.Ot, taka znaleziona na Wykopie ciekawostka, którą warto obejrzeć.

wtorek, stycznia 20, 2009

Stopy Kapitana Yody

Mimo, że ten styczniowy wieczór był wyjątkowo mroźny, to na czole Kapitana Yody skrzyły się liczne krople potu. Nie wiedzieć czemu w tym klimacie zawsze około godziny 20 robiło się parno i gorąco a nad rozgrzaną taflą zatoki zaczynały leniwie unosić się ledwo widoczne obłoczki pary.
Kapitan starł z ust odrobinę dziwnie gorzkiej morskiej piany po czym nieco przymrużył lewe oko. Wierna załoga "Beżowej Wanienki" wiedziała, że ten zwyczaj często poprzedza nieoczekiwane wydarzenia, wstrzymując więc oddech zamarli w nerwowym wyczekiwaniu.
Mijające sekundy ciągnęły się niczym minuty.
Na rufie ktoś nieznośnie fałszując zanucił nerwowo jakąś dziecięcą piosenkę.

Nagle dzielni marynarze poczuli narastające drżenie pokładu, wody zatoki lekko się wybrzuszyły po czym przed dziobem okrętu majestatycznie wynurzyły się ONE. Najpierw jedna, nieco z prawej po zawietrznej, po niej druga z lewej burty.
Zaskoczona załoga oniemiała lecz Kapitan miał wrażenie że gdzieś już je widział. Przyglądał im się przez chwilę z nieukrywaną fascynacją czując się tak, jakby powitał dawno niewidzianego przyjaciela. Wielkie, lśniące w zachodzącym słońcu obłe kształty przysłaniając nieboskłon przybliżyły się niebezpiecznie do pokładu nad którym na chwilę zawisły by po chwili odchylić się gwałtownie i runąć w otchłań oceanu, wzbijając przy tym ogromne fale, które z impetem uderzyły o pobliskie skały.

- Szmaty w dół, kotwicę rzuć! - Kapitan Yoda przerwał ciszę rzucając ostrym tonem rozkazy swym dzielnym piratom po czym założywszy ręce na plecach oddalił się do swej kajuty. Mimo że było to ich pierwsze tak bezpośrednie i świadome spotkanie wiedział że zobaczą się jeszcze nie raz…

---

- Tak Tomciu, to są twoje kochane stópki! – Małżowinka objaśniła synowi jego kolejne odkrycie całując mokre paluszki, którym Tomek po raz pierwszy przyglądał się z takim zaciekawieniem.

- Psia jucha, Tomeczku bardzo się cieszę, że zapoznałeś się ze swoimi stopami ale dlaczego musiałeś z tej okazji wylać połowę wody z wanienki? – skomentował Mistrz Muto tonem zwyczajowo zgorzkniałym, choć w tym akurat przypadku nieco wymuszonym.

- Bo my się tak cieszymy z odkrywania świata i w ogóle tiu tiu tiu tiu - zaćwierkała Małżowinka po czym skarciła męża wzrokiem, od którego bolą zęby, rośliny tracą liście a rzeki ścina lód.