Pacholęciem będąc nie miałem dostępu do takiej obfitości zabawek w jakiej dzieciaki mogą się pławić w dzisiejszych czasach. Wtedy mi to specjalnie nie przeszkadzało a z perspektywy czasu uważam, że w znacznym stopniu przyczyniło się do rozwoju mojej wyobraźni i kreatywności.
Wymogiem tamtych czasów było aby średniowieczne warownie, skalne urwiska, jaskinie czarnoksiężników, zdradzieckie moczary, machiny oblężnicze, armaty i inne niezbędne młodemu zdobywcy rekwizyty powstawały z dostępnych akurat pod ręką elementów wyposażenia domostwa. Po świecie z kartonowych pudełek, puszek, ołówków, pomiętolonej gazety, koca, latarki i taboretu wędrowały drużyny, których członkom nie przeszkadzał fakt, że pochodzą z kompletnie innych bajek. Zupełnie zwyczajnym widokiem był szturm plastikowych żołnierzyków wspieranych oddziałem składanych Indian na bazę złowrogich ludzików Lego, którym przewodził Boba Fett.
Nie o zabawkach jednak miało być, jeno o ewolucji polskiego języka. W takiej bowiem oto uroczej scenerii zrodziły w mojej młodzieńczej głowie dwa Słowa, które sam wymyśliłem (jestem o tym przekonany do dziś) i planowałem w glorii chwały rozgłosić wszem i wobec.
A były to:
Wulkanizacja – czyli mroczna, kamienna równina z jeziorami płynnej lawy – takie wulkaniczne bagnisko, okrrropnie niebezpieczne,
i
Totalizator – okrutny władca trzymający za mordę „totalnie wszystko”, często przybierał postać Lorda Vadera mieszkającego, a jakże – w ponurym zamczysku za wulkanizacją.
Byłem z tych Słów bardzo dumny.
Na pierwszego powiernika mojej słowotwórczej kreatywności wybrałem Babcię W. i z niecierpliwością wyczekiwałem terminu naszych odwiedzin. Jakże byłem zrozpaczony gdy w czasie tegoż oczekiwania okazało się, że bezwzględny Totalizator losuje w telewizorze kolorowe piłeczki. Pierwsze słowo było zatem spalone, ale dramatu nie ma - jest jeszcze drugie. Jak już otrząsnąłem się po tym przygnębiającym wydarzeniu dostałem kopa z drugiej strony. Nietrudno się domyślić co zobaczyłem przez okno naszego srebrno-błękitnego peżota 305 podczas podróży do Babci W. - oczywiście kilka zakładów zajmujących się, o zgrozo, wulkanizacją.
Ta smutna historia przypomniała mi się podczas niedawnej dysputy na temat czystości naszego rodzimego języka. Nie jestem zatwardziałym purystą językowym ani zapalonym polonistą. Podejrzewam, że nie jestem nawet poprawnym użytkownikiem polskiego języka (chociaż staram się go nie kaleczyć), uważam jednak, że jest to za nasz wielki dorobek kulturalny, który należy pielęgnować i z rozwagą rozwijać.
Nie śledzę oficjalnego procesu słowotwórstwa ale zakładam, że odpowiednie organa się nim zajmują. Na co dzień spotykam się natomiast ze słowotwórstwem uliczno-medialnym i nie jestem tym zjawiskiem zachwycony. Na porządku dziennym jest upraszczanie polszczyzny (kwiatki typu „wezme se” czy „włanczać”) co mnie aż tak bardzo nie razi bo taki już niestety jest charakter tzw. języka codziennego i czasem sam z tego korzystam. Bardzo mi się natomiast nie podoba wszechobecne i bezkrytyczne zapożyczanie z języka angielskiego. Nie mam nic przeciwko włączaniu do naszego języka słów obcych opisujących zjawiska, dla których nie mamy adekwatnych odpowiedników (np. komputer) ale dlaczego coraz częściej sklepy starają się nakłonić mnie do zakupu „sandwiczy” zamiast kanapek a gazety zachęcają ciekawym „kontentem” a nie artykułami? Takie przykłady można rzecz jasna mnożyć bez liku.
Oczywistym jest, że nie ma sensu walczyć z różnymi żargonami branżowymi czy slangami subkulturowymi a odcięcie się danej społeczności od wpływów innych kultur nie dość, że jest fizycznie niemożliwe to byłoby katastrofalne w skutkach. Naleciałości zewnętrzne są więc nieuniknione.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że „polska język jest trudna język” co nie zwalnia to nas od jego szanowania. W tym miejscu mogę polecić dość ciekawy
artykuł prezentujący ranking języków pod względem trudności w ich przyswojeniu. Zgadnijcie, który z nich jest uznawany za najtrudniejszy na świecie?
I tu dochodzę do sedna. O ile statystycznemu Polakowi jestem w stanie wybaczyć językową niestaranność to do czołowych krzewicieli piękna i /lub poprawności rodzimej mowy mam głęboki żal. Osoby publiczne (politycy, artyści, dziennikarze itp.), które niewiadomo dlaczego przez sam fakt pojawiania się w mediach są wciąż traktowane jako wykładnie cnót wszelakich, posługują się językiem coraz bardziej grubiańskim i niechlujnym.
Największą przewiną obarczam jednak udzielających się w mediach polonistów, którzy nie dość, że nie zwalczają stanowczo wszystkich powyższych zjawisk, tłumacząc je „naturalną ewolucją języka”, to jeszcze rozluźniają atmosferę powtarzając do znudzenia „… można i tak, można i tak …”. No normalnie maść na szczury*, bulwa! Kiedyś oglądałem ich z przyjemnością ale teraz mnie irytują.
Jako naród nie jesteśmy specjalnie dumni z naszego dorobku kulturalnego, nie potrafimy się nim chwalić, promować go na świcie ale za to chłoniemy jak gąbka wszystko co obce, a najlepiej „zachodnie”. Mam wrażenie, że powoli się to zmienia ale z przestrzeganiem (że nie wspomnę o egzekwowaniu) zapisów ustawy o ochronie języka polskiego wciąż jest fatalnie. W takim stanie rzeczy, jeśli nie media (przynajmniej publiczne) oraz takie postaci jak profesorowie Miodek i Bralczyk, to kto ma dbać o czystość naszego języka?
Tak mi smutno że chyba pójdę gżegżółkę rzeżuchą nakarmić.
A tak przy okazji, polecam zapoznać się z zamieszczonym w serwisie ciekawnik.pl
rankingiem błędów językowych. Daje do myślenia.
* Historia Maści Na Szczury
Babcia K. opowiedziała mi drzewiej krótką historyjkę, która z niewiadomego powodu na zawsze zapadła mi w pamięć.
Na jednym z bazarów powojennej Warszawy pewien jegomość sprzedawał nieciekawie prezentujący się specyfik.
- Maaaaść na szczury, maść na szczuryyy! - reklamował swój towar donośnym krzykiem.
Zaintrygowana Babcia K., która oczywiście wtedy jeszcze nie była babcią, podeszła bliżej handlarza aby stać się mimowolnym świadkiem jego krótkiego dialogu z pewnym równie zainteresowanym przechodniem:
- Możesz mi Pan powiedzieć jak taka maść działa? – zapytał potencjalny klient
- Naturalnie! Dzięki tej wspaniałej maści pozbędziesz się Pan kłopotu z gryzoniami raz na zawsze! A działa to tak: łapiesz Pan taką gadzinę, smarujesz ją Pan tą cudowną maścią i puszczasz wolno, a po kilku dniach szczur sam zdycha.
- Przecież to bez sensu! Co ja go będę jakimś paskudztwem smarował, jeszcze mnie dziabnie i jaką cholerą zarazi! Jak już go złapię to wolę szpadlem przejechać i kłopot z głowy!
- Można i tak, można i tak – odpowiedział rezolutny sprzedawca, i powrócił do nawoływania - Maaaść na szczury, maść na szczuryyy!