poniedziałek, września 14, 2009

Czar trzeci - Benjamin Button

Ociężały zaduch letniej nocy, kojące właściwości zimnego piwka (i kolejnego, i kolejnego…) oraz wspaniałe obrazy malowane obiektywem kamery Claudia Mirandy sprawiły, że „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” oglądałem jak zaczarowany.

Film jest zrealizowany naprawdę wspaniale. Zdjęcia, scenografia, muzyka, kostiumy i aktorzy są po prostu piękne. Baśniowy klimat tej historii urzeka, snuje się niczym miękka mgła przez plażę o zachodzie słońca, przez pokład holownika na wzburzonym morzu, przez syberyjską zamieć i skrzypiące pokoje starych drewnianych domów. Jest tu miejsce dla wzruszenia i zadumy, jest miejsce dla śmiechu i miłości. Wszystkie elementy tego dzieła są stonowane, wyważone i dopracowane. I wszystko byłoby nieskazitelnie piękne, gdyby nie to, że „Ciekawego przypadku...” za cholerę nie da się oglądać na trzeźwo.
Nieprawdopodobna historia Benjamina Buttona wydaje się być nader ciekawym pomysłem na scenariusz, więc to co wkurzyło mnie najbardziej to niewykorzystanie tego potencjału. Film ten, pomimo wszystkich powyższych zalet, dość szybko nuży i wlecze się niemiłosiernie. Gdyby nie nocne ząbkowanie Tomka, które zapewniło nam dwie orzeźwiające przerwy w seansie, to po jakiejś półtorej godziny słychać by było pierwsze chrapnięcia. A to była dopiero połowa filmu...
Na domiar złego obraz Finczera cierpi na nieproporcjonalny nadmiar taniego sentymentalizmu (co Małżowince ewidentnie nie przeszkadzało i pochlipywała cichutko do samego końca) nad niedoborem dramaturgii. Nie jestem reżyserem ani scenarzystą więc zapewne "się nie znam", może takie są prawidła kanonu, może taki nieco senny rytm opowieści był celowy, może twórcom zależało na uzyskaniu atmosfery baśni opowiadanej półgłosem przy kominku, może... ale filmowi trwającemu prawie trzy godziny przydałyby się kilka orzeźwiająco żywszych momentów.

Odczucia z obcowania z „Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona” mam więc ambiwalentne. Z jednej strony zachwyca oprawa wizualno-dźwiękowa, świetnie wpasowująca się w moje gusta, z drugiej strony razi pretensjonalna historyjka bez ciekawej puenty (bo jeśli Carpe Diem ma być tu puentą to sto razy bardziej wolę „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”).

Mógłby to być film wybitny a jest "tylko" bardzo dobry. Odczuwam jednak silną potrzebę posiadania tego obrazu w domu i wracania do niego raz na jakiś czas. Ciągnie mnie do niego jakiś magiczny magnetyzm. Właściwie to już bym go obejrzał ponownie. Pod jednym wszakże warunkiem - wyłącznie z czteropakiem pod pachą.

Brak komentarzy: