I zostanie jeszcze na długo.
7 sierpnia 2008 roku, w przeddzień oficjalnego otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie - stolicy Kraju Powszechnej Szczęśliwości, w odległej o 7 tysięcy kilosów Warszawie - stolicy Kraju Powszechnej Ufności, dali czadu Ironi.
Poprzednio widziałem się z nimi na Torwarze przy okazji trasy promującej płytę The X Factor, którą wspominam miło ale bez rewelacji, zapewne dla tego, że płyta ta nie należy do moich ulubionych, a na dokładkę swój epizod wokalny miał wtedy w zespole Blaze Baley, za którym również nie przepadam.
Tym razem setlista składała się ze starych kawałków (najmłodsze pochodzą z płyty Fear Of The Dark - rok 1992), czyli z okresu ich twórczości, który cenię sobie najbardziej. Sam koncert był fantastyczny. Było na nim wszystko czego wiernym fanom ajronów potrzeba: buchające ognie piekielne, feeria świateł, niesamowita scenografia, wielki Eddie kołyszący się niezdarnie nad sceną, długaśna lista hewimetalowych hiciorów i ryk tysięcy gardeł śpiewających refreny "Run to the hills" czy "Fear of the dark".
Mogę mu zarzucić tylko jedno - spokojnie mógłby być dwa razy dłuższy ;P

Sporym zaskoczeniem było dla mnie natomiast znaczne zróżnicowanie publiczności ze względu na wiek. Spodziewałem się bandy długowłosych obszarpańców w wieku licealno-studenckim jednak widok podskakujących ochoczo nastolatków wraz z rodzicami wcale nie był rzadkością. Nic jednak dziwnego, w końcu Bruce Dickinson kończył tego dnia 50 lat. Siłą rzeczy młodzieńcy, których dorastaniu towarzyszyły kolejne wydawnictwa spod szyldu Żelaznego Babsztyla muszą być teraz w podobnym wieku.
A tak z nieco innej beczki: ciekawe jak z postępem cywilizacyjno-technologicznym zmienia się odbiór tego typu widowisk, zupełnie nową dla mnie sytuacją były bowiem światła ekranów z tysięcy aparatów fotograficznych i komórek migające niczym świetliki w czarnej masie publiczności. Zabierając aparat sądziłem, że co poniektórzy będą się z politowaniem pukać w czoło za moimi plecami. A tu proszę, niespodzianka - aparaty mieli prawie wszyscy...
W czasach studenckich, na które przypada u mnie okres najczęstszych wizyt na tego typu imprezach, na koncert szło się posłuchać muzyki, zobaczyć na żywo idola i trochę poszaleć. Kilka zdjęć, przy sporej dozie szczęścia, można było czasem znaleźć w prasie "branżowej". Nikomu to jednak nie przeszkadzało bo przecież nie po ekstra fotki się tam chodziło. W dobie wszędobylskich, zminiaturyzowanych i zautomatyzowanych aparatów cyfrowych to się jednak zmieniło.
Czy to źle? Chyba nie. Po prostu znak czasów.
Za kolejne ćwierć wieku te aparaty pewnie również będę wspominał z rozrzewnieniem.

Wracając jeszcze na chwilę do koncertu - z przykrością muszę niestety stwierdzić, że organizatorzy jak zwykle nie stanęli na wysokości zadania. Wszytko było super do momentu, w którym stadion trzeba było już opuścić. Prawie 30 tysięcy luda musiało się bowiem przepchnąć przez bramę wielkości wjazdu na podrzędną plebanię. W samej bramie, tuż przed wyjściem, miałem przez chwilę niezłego stracha bo ścisk był przerażający. Nie chcę nawet myśleć co mogło by się stać komuś, kto w tym miejscu zemdleje. Rzeka ludzi rozdeptałaby delikwenta na marmoladę.
W sumie wydostanie się ze stadionu Gwardii zajęło nam około 45 minut. 3 kwadranse kołysania się jak pingwiny stopa za stopą na odcinku 300, może 400 metrów. Granda! Między innymi dlatego tak się cieszę z budowy stadionu narodowego, który poza swoją oczywistą funkcją sportową będzie mógł być również wykorzystywany jako miejsce godnego przyjęcia gwiazd światowego formatu.
Na pamiątkę zamieszczam dwa zdjęcia, które wyszły w miarę ostre.
Było super. Z niecierpliwością czekam na następny raz.
Może już razem z Tomaszem :D ?